"Podróż na tysiąc mil rozpoczyna się od pierwszego kroku"

12.03.2014

Post rocznicowy... czyli wspomnienie cz. 1


Mój rocznicowy, pierwszo - marcowy post, już gotowy do wysłania... niestety zrobił mi psikusa i po prostu sobie zniknął!!! A potem przez tydzień nie było internetu... cóż złośliwość rzeczy martwych bywa niekiedy denerwująca... ale co zrobić... miałam już po raz powtórny nie pisać, ale w końcu... zebrałam się w sobie, jako, że to rocznica, więc wypada choć cokolwiek napisać.

I tak powstał powtórny post rocznicowy.

A więc... to już cztery lata Kochani, jak stałam się właścicielką stu letniej chaty!
Trudne do uwierzenia... jak ten czas galopuje! Wiem, powinno być jakieś Candy... czy coś w tym rodzaju, ale niestety...  jestem kiepska w tych sprawach... więc będzie skromnie... będą jedynie wspomnienia.

A ja... raz jeszcze powrócę do tamtych dni... do tamtych emocji... do tamtych uczuć... i spróbuję to wszystko, co miało wówczas miejsce, ponownie ubrać w słowa.
Taka podróż sentymentalna... na która i Was, Kochani,  którzy wiernie mi towarzyszyliście przez ten czas...  zapraszam

Tak więc w owym czasie, przed czterema laty znajdowalam się "w drodze". Szukałam swojego Miejsca na Ziemi i to był już mój piąty rok poszukiwań. Przemieszczałam się z południa na północ, początkowo były to głównie wędrówki piesze i środkami lokomocji publicznej. Dopiero ostatniego pątego lata stałam się zmotoryzowana i towarzyszył mi syn. Była to więc już podróż niemalże luksusowa, po moich samotnych, pieszych wędrówkach, choć i te miały swój nieodparty urok. Ale i to piąte z kolei lato zbliżało się nieubłaganie do końca, mój urlop się kończył i niedługo trzeba było wracać.
Byłam zmęczona i zniechęcona, przeszłam bowiem szmat drogi, wiele domów widzialam, tyle miejsc odwiedziłam i...  NIC. Syn mówil, że już pewnie sama nie wiem, czego tak naprawdę szukam, może i tak, tak wtedy też myślałam.
Choć ja... wciąż pod powiekami mialam obraz domu... domu, do którego prowadzi droga szutrowa... nie bardzo prosta.... i że las jest obok... a w domu piec i... ogród ze starymi drzewami...
Był taki dom, wiedziałam. Tylko gdzie miałam go szukać?

Tego dnia, pamiętam... mieliśmy jeszcze jeden rejon do objechania, zaznaczony na naszej mapie.  Ale obydwoje nie mieliśmy już zupełnie ochoty, a ja miałam dosyć ciągłego wysiadania i pytania obcych ludzi o jakieś opuszczone domy w okolicy... a na dodatek pobłądziliśmy. Pamiętam, że nagle znależliśmy się na jakiejś leśnej drodze i dalej telepaliśmy się dziurawym leśnym traktem, nie mając nawet pojęcia gdzie jesteśmy. Chcieliśmy już tylko dojechać do głównej drogi, a potem wrócic do naszej przyczepki, w której koczowaliśmy i zakończyć to wszystko raz na zawsze!

I nagle uslyszalam swoj krzyk: Stop!
Syn zahamowal z piskiem opon. Wybiegłam na szutrową drogę. Przede mną pod lasem stał... dom
Jego białe ściany błyszczały w słońcu. Stanęłam jak wryta.


 


A potem wszystko potoczyło sie błyskawicznie...
''... wpadłam do środka.... jak szalona biegałam po domu.... zwinnie przeskakując walające się wszędzie zwały śmieci... w kuchni stał kaflowy piec.... obok bialy babciny kredens... uroczy, pomyślałam tylko... na ziemi pęknięta  na pół figurka Madonny.... święte obrazki na ścianach.... wszystko z szaf powywalane... wszędzie walające się  stosy butelek... wyszłam do ogrodu i... zaniemówiłam na widok niezwyklej urody, choć bardzo zrujnowanej obory... na środku dwie czereśnie... obok strumyk z krystalicznie czystą wodą... za oborą studnia... iksowate jabłonki... i przestrzeń aż po horyzont... z boku domu jeszcze jedna ogromna czereśnia, obsypana owocami... rzuciłam się do niej jak do żródła... rwąc garściami owoce... sok spływał mi po twarzy... a ja śmiałam się w głos... potem osunęłam się na ziemię i... patrzyłam na dom... ogród... oborę i nie mogłam uwierzyć... że coś tak pięknego i tak zrujnowanego może jeszcze na tym świecie istnieć... bylam w stanie euforii... syn nie ruszał się z auta, myśląc, że zwariowałam...  a ja byłam gotowa za owo cudo dać jakąkolwiek cenę... byleby je już jak najszybciej mieć... nie ulegało najmniejszej wątpliwości... dom byl tak subtelny... z Duszą i z Sercem na dloni... i nie mogło być inaczej.... Zakochałam się!"


 


 


 


A potem ruszyłam na poszukiwania właściciela domu.

I te poszukiwania trwaly następne sześć miesięcy, należało bowiem odszukać siedmiu spadkobierców, którzy wespół z gminą byli współwłaścicielami domu.
W poszukiwaniach pomagał mi Andrzej, jeden z właścicieli domu, równie wiekowy jak on sam. To od niego usłyszałam historię domu. To, że jego pierwszym mieszkańcem był Niemiec Reinhold Benz, bardzo dobry człowiek, lecz gdy przyszli Rosjanie, Reinhold musiał dom opuścić. A potem w domu zamieszkał Andrzej z żoną i z dziećmi, jego brat Władysław z żoną Heleną i siostra Róża, najmłodsza. Gospodarzyli wspólnie, uprawiali ziemię, hodowali zwierzęta, mieli konie, traktor, bryczkę. Byli dobrymi gospodarzami i zacnymi ludżmi, najbogatszymi w całej okolicy.
A Róża grała. W salonie stał fortepian. I Róża popołudniami lubiała do niego siadać. I wtedy po okolicy przez szeroko otwarte okna rozchodziły sie dżwięki nokturnów Chopina. Bo to jego właśnie, Róża ukochała najbardziej.
A potem Andzej wyprowadził sie do pobliskiej wioski, na gospodarce pozostał Władysław z Heleną, byli bezdzietni i dlatego po ich śmierci dom, stał najpierw przez sześć lat opuszczony, a potem przeszedł na skarb państwa. Czas dokonał spustoszenia. I gdy córka przywiozła Andrzeja do "jego domu", a on ujrzawszy ów stan spustoszenia, rozchorował się. Gdy ja zjawiłam się u niego, powiedział: "pani odbuduje ten dom. Choć ja pani tego nie zazdroszczę, ani nie pomogę". Miał tyle do opowiadania... ale ja wówczas zabiegana, nie miałam czasu, myśląc, że potem, gdy już wszystko odbuduję, przywiozę Andrzeja i usiądziemy sobie pod czereśnią, a ja będę chłonąć jego opowieści... Nie zdążyłam. Odszedł w ubiegłym roku. Cieszył się jednak, słysząc w miedzyczasie o postępach w remoncie. Jeszcze tylko z Różą... muszę zdążyć.

Teraz już wiem, skąd owa charyzma domu, którą od razu odczułam. Dobra energia promieniująca z murów, przesiąkniętych muzyką, historią i osobowowością   jej mieszkańców.

 Tak więc po przeszło pół rocznym gromadzeniu dokumentów od pozostałych członków rodziny, będących współwłaścicielami domu, nadszedł upragniony dzień, podpisania ostatecznego aktu notarialnego, na który, oprócz mnie, stawił się bardzo elegancki z laseczką, w meloniku i w czarnym garniturze Andrzej jako przedstawiciel rodziny, oraz wójt gminy, zdecydowanie mniej elegancki jako przedstawiciel urzędu. I wręczono mi klucze. Klucze z...  przyczepioną do nich pożółkłą, wiecznym piórem, ręką Heleny pisaną karteczką... z nazwą i numerem domu... karteczką, której wykaligrafowane litery do tej pory tak.... bardzo mnie wzruszają... ilekroć na nie patrzę.

I tym oto sposobem zostałam właścicielką ziemskiej posiadłości. Ze zrujnowanym domem. Z równie zrujnowaną, aczkolwiek niezwykłej urody oborą. Zdziczałym pół hektarowym ogrodem. Ugorem jak okiem sięgnąć. Starymi drzewami i ... tonami śmieci różnego kalibru.
Rozpierała mnie duma, gdy to wszystko, pobrzękując kluczami obchodziłam. Wciąż nie mogąc napatrzeć się na... dom na... ugór na... las.


,








Dziś myślę, że... wszystkie znaki na... ziemi i niebie doprowadziły mnie do tego domu. Pamiętam, jak zaraz tego samego dnia, gdy ujrzałam dom, pojechaliśmy do pobliskiego miasteczka szukać jego właścicieli, a ja weszłam do pierwszego lepszego sklepu pytając o opuszczony dom i właściciela, a stojąca obok kobieta, spojrzała na mnie, mówiąc... to ja nią jestem. I to była właśnie córka Andrzeja.
Albo, gdy pomyliłam drogi... i zamiast do G. dotarłam do gminnego P, weszłam do gminy, a tam na tablicy ogłoszeń wisiała informacja o... przetargu domu w D.
Albo, gdy już na samym przetargu, siedząca obok mnie para, nagle... bez słowa wstała i opuściła salę.

Czy ten dom był mi przeznaczony?!
Teraz  myślę, że tak. Tak jak życiowy partner, tak samo i miejsce do życia jest każdemu przeznaczone.
Ja swojego długo musiałam szukać. Ale wszystko co stać się miało, stało się. W swoim czasie. Tylko...  pokładów cierpliwości było potrzeba.

Moja rodzina, zamiast cieszyć się moim nagłym i nieoczekiwanym szczęściem, załamała ręce i smutno kiwając głowami delikatnie usunęła się na całe lata z mojego życia, nie chcąc, jak sie wyraziła przyczyniać się do mojego upadku. I jednocześnie mając nadzieję, iż będąc sama z pewnością nie poradzę sobie i szybko sprzedam to, co w akcie szaleństwa nabyłam.

Zostałam więc sama z ruiną, która tak bardzo mnie urzekła. Nastoletnie dzieci dodawały otuchy, same w to nie wierząc.
A ja byłam w jakimś dziwnym, trudnym do opisania stanie euforii.
Pamiętam, ze dziwne rzeczy wówczas  robiłam. Siadałam na przykład pod oborą w słońcu... patrzyłam na moje Cudo i ... pisałam wiersze?! Albo jechałam nad morze i... chodziłam pod wiatr?! Albo zbierałam butelki i ustawiałam je w rzędzie na belkach w oborze?!
Ach... jakież, to wszystko było romantyczne!

















I dziwne, ale jakoś nic mnie nie przerażało... ani zrujnowany dom... ani waląca się obora... ani ugór jak okiem sięgnąć... byłam pewna, że uda się wszystkiego dokonąć!

Nie dopuszczałam do siebie innej myśli. Nie było innego scenariusza! Ten dom to było przecież moje Marzenie. Marzenie dla którego żyłam przez całe lata. Mój jedyny życiowy cel. Dla którego, gotowa byłam zrobić wszystko, absolutnie wszystko!
To dla niego... w następnym roku opuściłam  piękną, zagraniczną metropolię... z którą... nic mnie nie łączyło, powróciłam na łono Ojczyzny, za którą, może śmieszne się wyda... ale tęskniłam... porzuciłam pracę... w której dusza mi umierała i zaszyłam się tutaj na tym odludziu... z dziesięcioma kotami... mając zamiar hodować kozy i uprawiać marchewkę!

 I oddałam się... mojej życiowej pasji... czyli remontowaniu!
 c.d.n.


































29.01.2014

Zimowy dzień.


Zima w pełni. Przymroziło.
Gdy rano wychodzę, to mróz mnie powala, a na  moim termometrze brakuje rtęci! 
W domu ciepło, napalone w centralnym, wprawdzie jest tylko 15stopni, ale dla mnie, to i tak szczyt ciepła.
Dziwne... jaka...  przywykła do niewygód się zrobiłam. Tu na tej wsi!


 


Tak więc, siedzę sobie dziś w domowym ciepełku. Za oknem mrożno, słonecznie, pięknie.
Koty powyciągane niemiłosiernie na kanapach i ciepłych parapetach, rozleniwione ciepłem, wyluzowane.
Świetują, jak co dzień.
Na kuchni pichci sie powoli i pachnie lubczykiem rosół. W  piekarniku piecze się chleb, dochodzi ciasto.
W domu pachnie dziś..."domowo"!


 


To jeden z tych dni... gdy nie robię nic na dworze, nie noszę drewna, nie hakam, jedynie palę.
Świetuję wraz z kotami. Zanurzam się w Błogostanie.












Jak ja lubię te zimowe dni... gdy wokół biało i mrożno, a w domu ciepło od ognia i zapachu chleba.
Lubię ten wszechogarnający spokój... i tą biel... i tę wiejską ciszę... to zapomnienie... !


 


To już moja trzecia zima w  tym wiejskim domu... Piękna i ...  trudna!
Bo... droga nie przejezdna... bo piec żle działa... bo woda w studni zamarzła.... Codzienna walka o przetrwanie... ! coś, o czym w mieście nie ma się nawet bladego pojęcia... a tu na porządku dziennym jest!

 Pewnie kiedyś... u schyłku życia... bedę mogła zakrzyknąć... że nic co ludzkie nie było mi obce!
A może... właśnie to jest...  to prawdziwe życie... pełne trudów i niewygód...!


 

Do południa był miły specjalista od pieca, który od dawna coś żle grzeje. Poczytał instrukcję, pomyślał, poustawiał i tłumaczył, że piec dobrze podłączony, choć brak jednego trójnika. Zrozumiałam, choć dalej nie wiedziałam. W końcu ustawił tak, że temperatura zamiast spadać, jak dotąd, będzie się utrzymywać. Powiedział , żebym się nie martwiła, jeśli nie palę w nocy, bo rury i tak nie zamarzną. I faktycznie temperatura na piecu nie spada. Choć w domu nadal 15 stopni. Zdaniem specjalisty winny jest nieocieplony strop i nieszczelne drzwi wejściowe, które zalecił wymienić.
A ja nadal nie wiem, dlaczego piec pożera tyle opału... dlaczego nie wypala go do końca... a ja co trochę muszę do niego podkładać i z tej też przyczyny nie palę w nocy.
Lecz Specjalista obiecał, że pomyśli nad moim problemem i da odpowiedż. 
Cudny człowiek... naprawdę miły... starał się... widziałam to... tak cieszyłam się, gdy przyszedł... ale jeszcze bardziej gdy poszedł!
Tak już ze specjalistami mam!

 Wróciłam do rozleniwionych kotów, które  rzuciły mi pełne nagany spojrzenie...dając do zrozumienia, żebym w końcu wyluzowała... a specjalistę olała! Co też zrobiłam!


 


A więc Carpe Diem! Koteczki!

 ... "Chwytaj dzień, bo przecież nikt się nie dowie, jaką nam przyszłość zgotują bogowie''...
mądry jednak facet był, ten  Horacy...!
I przepełniona nagłym szczęściem... że słońce... że ciepło w domku... doglądając rosołu... siadłam do klawiatury... mając nagłą i nieprzepartą ochotę coś skrobnąć.
Moje pisanie jest... takie kapryśne... przypadkowe... nie potrafię nigdy się zmusić... Musi być... kaprys... impuls... Ot tak, jak dziś!

 Po południu  biorę aparat, zgarniam psy i idziemy na spacer, którego nawet w największy mróz nie potrafię odpuścić. Uzależniłam się już od tych spacerów! 






 



Anioł... idzie z nami... tak niezauważalnie... cichutko...Wiadomo... jak to Anioł... nasz Anioł Stróż... wysłannik Loli...






 W mieście chodziłam ulicami... nie znosząc parków... żeby się zmęczyć, nie czując radości. Tutaj nawet najstraszniejszy mróz, nie jest w stanie mnie zniechęcić... wtedy czuję jak krew silniej krąży, a radość przepełnia...






 
W tej zimie, to jakaś... magia jest!
Ta bezkresna biel.... A świat taki czysty... piękny.... spokojny...!


 



Czuje się... jakbym żyła... gdzieś poza światem... w innej bajce ... oddalona o lata świetlne... od zgiełku i zamętu...!





Jak dobrze jest potem wrócić do... ciepłego domu... z ogniem na piecu i...  mruczącymi leniwie kotami...





A po południu napalę w kominku i zrobi się wtedy tak cieplutko i przyjemnie.
Przyjdą dwie sąsiadeczki i zrobimy sobie taki babski wieczór przy ogniu, sącząc aroniową nalewkę. Temat nr. 1... to oczywiście zima.
Życie wszędzie... nawet  w środku lasu... może być fascynujące!

I Wam, Kochani życzę, pięknych zimowych wieczorów!





.

21.12.2013

Opowieść Wigilijna...


 "Aniołem można stać się zawsze!"

Był sobie chłopiec. Na imię miał Adaś. Mieszkał w małej wiosce, w domu pod lasem. Z mamą, z jej przyjacielem, z dziadkiem, babcią i z nowo narodzonym 1 miesięcznym braciszkiem.
Dom był schludny i czysty, choć nie bogaty, wokół rosły kwiaty, a w przydomowym ogródku warzywa, w sadzie jabłonki i śliwy obfitowały w owoce. W przydomowej zagródce biegały kury i kaczki, gdacząc wesoło. Na okiennym parapecie wygrzewał się w słońcu kot.
Chłopiec biegał wesoło po podwórku, często spacerował z dzaiadkiem po lesie lub wędrowali razem polnymi scieżkami, trzymając się za ręce i śmiejąc wesoło.
I na tym powinna się ta opowieść skończyć... słowami... i żyli długo i szczęśliwie w miłości i w zgodzie!

Ale...  los, jak to los, lubi płatać figle i pisze swój własny scenariusz.
I tak też się stało w wypadku Adasia.

Gdy chłopiec skończył 5 lat, poszedł do przedszkola. A nauczycielki stwierdziły, że to trudne dziecko.Adaś nie mówił, jedynie sylabami, nie umiał usiedzieć na miejscu, a swoje potrzeby załatwiał pod siebie. Bił i gryzł dzieci, a je kopał boleśnie. Rodzice domagali się jednogłośnie usunięcia chłopca ze szkoły.
W końcu nauczycielki odkryły... liczne ślady pobicia na ciele chłopca.

I któregoś dnia pod dom Adasia zajechał wóz milicyjny, a dwóch policjantów wyprowadziło chłopca i pomimo, że kopał i bił, broniąc się, wpakowano go do milicyjnego wozu i odjechano.
Adaś trafił do domu dziecka. A matce postawiono zarzuty znęcania się nad chłopcem, bicia, zamykania i zakładania mu... psiej kolczatki na szyję.

To opowieść  jakich wiele. O których słyszy się dość często w telewizji i czyta w prasie, myśląc, czy to może... jakaś moda nastała na znęcanie się nad dziećmi?!!  A potem kiwając smutno głowami  nad ich losem... szybko zapomina.
Pewnie i ja też tak bym zrobiła, myśląc... jakie to dalekie i nierzeczywiste.
I pewnie tak, jak i innych, wiele by mnie to nie obeszło.
Ale niestety... ta opowieść jest dla mnie bliska i namacalna. Ze względu chociażby na to, że Adaś jest moim najbliższym sąsiadem!

Znałam go dobrze, bo często do mnie przychodził z dziadkiem i z matką. A ja do nich biegłam zawsze, gdy coś się u mnie działo i potrzebowałam pomocy. Mieliśmy dość dobre sąsiedzkie stosunki, choć tak naprawdę, to jedynie ceniłam dziadka chłopca, dobrego i uczynnego człowieka.
Matkę i babkę ledwo tolerowałam, a obie te kobiety przerażały mnie swoim stosunkiem do chłopca i tym,że malec był obrzucany stekiem wyzwisk... i to była normalna rozmowa jaką z nim prowadziły. Inaczej było przy dziadku, który traktował chłopca z szacunkiem, rozmawiał z nim i ... nade wszystko... go kochał.

Niestety, dziadek nie miał w tej rodzinie za wiele do powiedzenia, zdominowany przez babkę, swoją żonę i matkę chłopca, swoją córkę.

Gdy Adaś do mnie przychodził  to wszysto latało w powietrzu, a psy i koty uciekały w najdalszy kąt ogrodu, kto nie zdążył, ten obrywał kijem.
Takiego stosunku do zwierząt Adaś nauczył się od matki i babki, które kopały i biły swoje kolejne psy, wywożąc je potem ponoć do... lasu, gdy miały już dosyć.

W domu dziadek zrobił specjalne zabezpieczenie, aby malec nie robił krzywdy ich psom i kotom, ale i tak niewiele to dało, bo Grandę chwycił któregos dnia i rzucił o ziemię. Pies był cały we krwi i ledwo uszedł z życiem.

Adaś był jak małe, dzikie i bardzo poranione zwierzątko.

Zastanawiam się, jaki bezmiar  krzywdy musiano wyrządzić temu dziecku...  skoro on  to wszystko wyrządzał  potem zwierzętom.!?

Matka i babka Adasia uważają, iż nic złego nie zrobiły... i że to szkoła się na nich uwzięła, aby im życie zatruć.
A gdy ostatnio tam byłam, matka karmiła swoje nowe 1-miesięczne  niemowlę, które ma ze swoim nowym konkubentem...siedząc przed telewizorem i głośno wymyślając na nauczycielki, grożąc, że ich wszystkich pozałatwia... za to, że im taką krzywdę wyrządzili, a ją czeka teraz proces!?
Na maleństwo nawet nie spojrzała, karmiąc je tak odruchowo, jak jakiś przedmiot, potem odłożyła dziecko, a gdy zapłakało... odezwała się... "ty marudo... co się za mną patrzysz"!
Maleństwo miało cały czas tak... dziwnie złożone rączki... ponoć ma tak zawsze... Wyglądało to tak ... jakby się modliło... lub o litość błagało... a może o miłość... o jeden maleńki okruch miłości?!

Czy może już przeczuwa... że czeka go podobny los, jak jego starszego brata?!

Kilka dni temu przyszedł do mnie dziadek Adasia. Zwoziłam akurat kamienie z pola, gdy on wracał z pracy, z lasu, gdzie pracuje i w drodze powrotnej czesto przystaje przy moim domu.
Teraz też tak było. Był podpity i zaczął mówić o Adasiu... łzy płynęły mu po twarzy... dlaczego, nie mógł zrozumieć... przecież on tak o niego dbał... tak, to prawda, on jeden dbał o Adasia... i że on ... wykradnie go z tego domu dziecka... bo on tak tam płacze...  i nawet na święta go nie wypuszczą do domu... więc jak... jak on ma teraz żyć...!!!
Żal zalał mi serce... Chryste, to on nawet na święta tam zostanie! To koniec świata dla tego dziecka... jak on ma to przeżyć... to trauma na całe życie!!!
Patrzyłam na jego łzy... a w głowie rodził się plan... wypędzić obie jędze do lasu... zabrać niemowlę... porwać Adasia... schować ich  u siebie... na odludziu... a potem, gdy wszystko ucichnie... oddać Adasia dziadkowi...  a niemowlę zatrzymać!!!
Dla dobra dziecka!

Tylko... kto w to uwierzy?!
Mnie uznano by za... jakąś obłąkaną i zakuto w kaftan bezpieczeństwa... a małego skazano na dożywocie w domu dziecka!
W imię dobra dziecka!

Takie przecież słowa padają na każdej rozprawie.Wszystko jest w imię dobra dziecka!
Tylko jaki sąd wie, co jest dobre dla danego dziecka!?
I skąd taki sąd może wiedzieć, że dla Adasia najlepszym człowiekiem jest...  jego dziadek i że to właśnie jemu, powinno się przyznać opiekę nad nim!

Gdy pomyślę... ile chybionych wyroków wydano w...  imię Dobra Dziecka... niedobrze mi się robi!
Ile niewinnych dusz skazano za życia... jedynie dlatego... że nie potrafiły się obronić przed stosem paragrafów i bzdurnych przepisów!

I... staliśmy tak przy tym płocie. A łzy dziadka płynęły.  Pomyślałam, że właściwie, to on jeden płacze za tym dzieckiem! Tworzyliśmy dość  dziwny obrazek. Płaczący zgarbiony człowiek i zaciskająca pięści kobieta... pod krzyżem... niemym świadkiem ludziego cierpienia!





Ten krzyż.. który jeszcze tak niedawno obydwoje na błękitno malowaliśmy. Ja trzymałam drabinę a dziadek malował... żeby nam, naszej wiosce się szczęściło! Kwiatów już nie zdążyliśmy zawiesić, bo Adasia zabrano...  Ale wtedy jeszcze Adaś był w domu... a jego łopatka wciąż jeszcze leży w moim piasku... jakby czekała?






A teraz...  łzy dziadka kapią na ziemię... a on patrzy z bólem na krzyż i woła... Dlaczego!!?
Ale ziemia... o dziwo się nie rozstępuje pod bezmiarem  tego nieszczęścia... i  nie pochłania tych.. którzy krzywdzą!
Choć powinna przecież!
A może to wszystko jest... po COŚ?!






Zastanawiam się... dlaczego Miłość... jedyna rzecz, która jest w zasięgu naszej ręki... jest najbardziej deficytowym towarem na tym świecie?!
I dlaczego...  tak rozpaczliwie musimy jej szukać... o nią żebrać... a nasze dzieci wchodzą... głodne i złaknione w życie?!
I jak to możliwe, że w dobie zawrotnego rozwoju techniki, kultury, rozkwitu cywilizacji...  domy dziecka, schroniska dla zwierząt i śmietniki... nadal pełne są tych porzuconych i niechcianych!

Cóż...  jako gatunek ludzki... nie wystawiamy sobie najlepszego świadectwa... My, którzy naszych braci Mniejszych traktujemy z taką wyższością!!!
A przecież... w ich świecie takie scenariusze... jak ten... nie mają miejsca!
Może i oni są mniejsi.... ale Serca za to, mają Ogromne!!! Niejednej matce mogłyby ich użyczyć i niejedną miłości nauczyć!
Podobnie jak dzieci... bite... poniżane....maltretowane... wyrzucane... Ale wciąż, niezmiennie kochające swojego oprawca, zwykle matkę w roli głównej... tę swoją dziecięcą, niewinną i wielką miłością!
Miłością bezgraniczną!
Małe dzieci i psy... mają podobną wrażliwość i ufność... i pewnie dlatego, tak bardzo mnie wzruszają.

Więc gdzie tej miłości  ma szukać ... mały 5-letni, zagubiony chłopiec... z którym życie tak okrutnie się obeszło... skoro najbliższa mu osoba, własna matka nie może mu jej dać?!
I jaką on i jego mały braciszek mają szansę na...  ŻYCIE ?!!?

A może mój plan... to jedyna słuszna sprawa!!!

Choć... ja naprawde wierzę w CUDA!!
Jego łopatka wciąż przecież ... czeka!

I wciąż jest..  taki grudniowy... ciepły dzień... jeden, jedyny w roku... w którym otwierają się Serca... więc może właśnie wtedy...  otworzą się Serca matek... które z miłością przytulą do nich swe dzieci...!
I żadne z nich... nie będzie już musiało...  tak dziwnie składać rączek... błagając o Miłość!

A Adaś...  wróci do domu! 
I dostanie... najpiękniejszy Świąteczny Prezent...  od  swojej mamy.
Jej Miłość!
I to mogłaby być...  Najpiękniejsza Opowieść Wigilijna!!!

Bo przecież Aniołem... można stać się ZAWSZE!


I tym bardzo optymistycznym akcentem... pragnę zakończyć ten Stary Rok... i z nadzieją wejść w Nowy!
I życzę Wam Kochani, aby Wasze życiowe historie...  kończyły się tylko Happy Endem!!!
A Miłość i Dobro na zawsze zagościły w Waszym życiu!
 Radosnych i pogodnych Świąt!









 



  

11.12.2013

Przy ogniu.

 
Przez cztery dni huragan sparaliżował życie w mojej wiosce i w okolicy.
Już w czwartkowe póżne popołudnie, gdy wracałam z nad morza, gdzie w czwartki pracuję, goniona bylam przez wielką ciemną ścianę wiatru i mokrego śniegu, uciekałam, a moje malutkie autko ledwo trzymało się drogi, a potem na drodze przez las do mojego domu... musiałam przebijać się przez ciemność i gęsty mokry śnieg... i gdy w końcu dotarłam  do domu... czekała mnie kolejna niespodzianka... brak prądu i ogromna sosna powalona przed domem.
Nie mogłam więc napalić w centralnym, bo piec nie działal, nie było wody, bo pompa w studni nie działała, nie działał internet, telefon.

Ale za to rano...  otoczyła  mnie cudna, śnieżna zima.
Piłam więc niespiesznie poranną kawę, grzejąc o gorący kubek zmarznięte dłonie i  długo patrzyłam na ośnieżone pola. Potem zabrałam się  do pracy, rąbałam drewno, nosiłam, czyściłam kominek, odśnieżałam, zbierałam śnieg na wodę, jako, że i strumyk za domem zamarzł, zwoziłam z pól kamienie, które układałam  potem pod domem.
To była dobra przedpołudniowa rozgrzewka i moja codzienna praca.
 W południe zgarniałam psy i szliśmy na spacer... długo włócząc się po ośnieżonych drogach i podziwiając pierwsze śnieżne widoki.

 





 
 Póżnym popołudniem zapalałam w domu świece i rozpalałam w kominku, moim jedynym żródle ciepła, ciesząc się, że go mam. W domu rozchodziło się przyjemne ciepło, a ja sadowiłam się z kubkiem gorącej imbirowej herbaty i z kotami na kolanach przy ogniu.

I tak przez cztery dni.
Przypominał mi się czas, gdy przez ponad rok tak żyłam, mając wprawdzie prąd, lecz bez wody i z ogniem jedynie.
A potem nadszedł czas luksusu bieżącej wody i toalety. A ja, jakże szybko przyzwyczaiłam się do wygód, zapominając o pokorze, do której los zmusza czasami, żeby móc być wdzięcznym za to, co mamy.

Tak więc, przyzwyczajona do luksusu, złorzeczyłam na początku, jak to mi żle bez wody i bez prądu. Bez telefonu i  internetu.
Ale z każdym kolejnym dniem...i z każdą kolejną godziną... zaczynałam coraz bardziej lubieć tę moją nową sytuację, w której się znalazlam.
W domu słychać było jedynie strzelanie ognia na kominku i mruczenie kotów, z lubością wygrzewających się przy ogniu.
Otaczała nas jedynie... biel... las... ogień i... cisza.


 

Nic... co mogłoby  normalnie... normalnego człowieka zadowolić...!
Dziwne... że  mnie zadowalało.
I pomyślałam, że nie mam nic... a jednocześnie mam tak wiele!


 

I wpatrując się w ogień, myślałam o moich sąsiadach... podobnie jak ja siedzących przy ogniu i przy blasku świec... w ciszy... w ciasnym kręgu rodziny.
A może ten czas został nam... właśnie po to dany ... aby ci, którzy się od siebie oddalili... mogli znów się zbliżyć... i zacząć rozmawiać... zamiast patrzeć w zimny ekran telewizora?
Wszak od zarania dziejów ludzie gromadzili się przy ogniu, snując opowieści. A rodzina była scalona.
Teraz rodzinę scala telewizor... a im większy egzemplarz, tym lepiej.
Lepiej?  Dla kogo?!
Czy wszystko, co nas spotyka...  jest naprawdę po Coś?!

 A może właśnie takie dni bez prądu... są nam potrzebne, a może konieczne?
Żeby móc usłyszeć siebie... i to co ważne?
To jak Odwyk!
Odwyk od... bełkotu tego świata, który nie pozwala odetchnąć?!





I w końcu... polubiłam te godziny przy ogniu... i bez prądu.

Zwykle palę w piecu c.o.... choć nie lubię w nim palić i nie lubię centralnego... ale cóż, tak mam. W kominku palę sporadycznie, nie mając odpowiedniego drewna kominkowego. A palenie w kominku to prawdziwa przyjemność.Więc teraz miałam czterodniowy luksus palenia i siedzenia przy ogniu... i ze zdziwieniem stwierdziłam... że czas płynie naprawdę... wolno.
I to nie On... to My pędzimy w szaleńczym tempie... bo wciąż trzeba więcej... i wciąż trzeba lepiej!
I myślałam... jak bardzo jestem daleka ... od tego wszystkiego, co dzieje się wokół... od  tych wszystkich ważnych  i wielkich spraw tego świata.
I czy to naprawdę... jestem ja... w tym jakimś innym... jakby nierzeczywistym świecie?
W tak diametralnie zmienionym życiu?  Oddalona o lata świetlne od wszystkiego!


 


A może ludziom byłby potrzebny... taki właśnie odwyk. Wczasy z ... Odwykiem?!
Takie, gdzie nie ma Nic... a jest Wszystko!
Z kilkudniowym posiedzeniem przy ogniu... w ciszy.. bez dzwonka telefonu... bez telewizora... internetu... z mruczącymi kotami na kolanach. To przecież jak terapia?
Terapia ciszą? Terapia kotami?
To wszak one są mistrzami w celebrowaniu życia... wiec czemu ich nie naśladować?

Są ludzie, którzy juz dawno zapomnieli... jak pachnie las o świcie... lub jak cudownie miękkie potrafi być... kocie futerko... wplątani w szaleńczą turbinę życia... i nawet nie zauważają, że dusza łka, umiera... błagając o litość! 





Więc może taki czas bez...  prądu mógłby być zbawienny?
Czy to wystarczyłoby... aby wyprostować ścieżki życia... tych co się pogubili?

Kiedyś... przed laty, sama się pogubiłam... a potem wszystko wyprostowałam... i zamieszkałam w lesie.
A więc wszystko jest Możliwe... dopóki życie trwa?!



I gdy czwartego dnia, póżnym wieczorem, moją ciszę rozświetliły reflektory wozu strażackiego i oznajmiono mi, że już jest prąd... poczułam się, jak wyrwana z... dobrego i zdrowego snu!

I wciąż jeszcze siedziałam przy ogniu, napawając się ciszą.
Aż w końcu zapaliłam swiatło i włożyłam ręce pod bieżącą wodę, myśląc ile szczęścia właśnie mnie spotyka.












19.11.2013

Dzień, w którym...




Lola odeszła...
był zwyczajnym dniem, jak każdy.
I właściwie.... to nic przecież się nie zmieniło
świat istniał nadal  i toczył się swoim zwykłym, codziennym rytmem.

I tylko Jednej Małej Kotki już nie było!

A ja wciąż miałam nadzieję...
I wciąż wychodziłam na próg kuchennych drzwi...
patrząc z niepokojem na las, w którym zniknęła,
ten las, który tak kochaliśmy, a który co roku kogoś zabierał
A ja każdego lata z trwogą myślałam... kto następny będzie!?
Choć Loli nigdy pod uwagę nie brałam...
Jakby nietykalną była!




Zawsze przecież wracała!

Ale tym razem czułam, że coś się stało,
gdy tego ranka, nie było jej jak zwykle pod kuchennymi drzwiami.
A i potem mimo nawoływań i poszukiwań,
nie wracała.

Przyszła do mnie w nocy... taka pełna bólu i cierpienia... i zaczęła karmić swoje dzieci... dając mi do zrozumienia, że jest już... po Tamtej Stronie,
a ja mam się nimi opiekować.

Moja srebrna kotka!
Taka, jakich pełno na ulicach... nic szczególnego... przecież!
I tylko dla mnie  Szczególna... i  Wyjątkowa... Kochana!

Lola...!

To Ty byłaś od początku ze mną, od chwili, gdy tylko zamieszkałam w tym domu.
To Ty stałaś się moim pierwszym w życiu kotem!
Ja, która od zawsze, odkąd tylko pamiętam, panicznie kotów się bałam. Zwłaszcza tych czarnych. I nigdy, nie chciałam żadnego z nich mieć!





I dopiero w tym domu... mając wciąż pod powiekami obraz... wygrzewającego się w słońcu na kuchennym parapecie kota, bardzo zapragnęłam go mieć!
Tak wyobrażałam sobie mój wiejski dom... właśnie z kotem drzemiącym na kanapie!

I do dziś pamiętam...  tamten letni dzień...
gdy ze stogu słomy... wyciagnęłam dwie małe kosmate kulki.
Moją główną Wygraną na Loterii Szczęścia!

Lola i Luluś.
Luluś odszedł po dwóch miesiącach, przegoniony do lasu przez Azora, psa, który wówczas na krótko u mnie zagościł, Lolę udawało mi się zawsze uratować!
Azor też potem odszedł.
I wtedy zostałyśmy same.
Ja i moja srebrna kotka...  w starym zrujnowanym domu pod lasem!

  



Pamiętasz... jak bardzo się wtedy bałam!?
A Ty wiedziałaś... i nie opuszczałas mnie nawet na krok!
Wiedziałas o wszystkim!
Byłaś taka mądra!
I jakaś...  niewidzialna  więż nas łączyła od samego początku!

To wtedy stałaś się nieodłączną towarzyszką  mojego życia, drepcząc za mną krok w krok.
Jak pies.
Tak. Byłaś moim psem i kotem.
Byłaś moją towarzyszką doli i niedoli.
Pamiętam, jak towarzyszyłaś mi codziennie w drodze do strumyka po wodę... i patrzyłaś jak schodzę po stromej skarpie w dół, czepiając się gałęzi, a Ty jak mój cień za mną.... tak cichutko, bezszelestnie... czuwając, żeby nic mi się nie stało!





A potem grzałaś długo, swoim aksamitnym futerkiem moje zgrabiałe dłonie. Ucząc mnie swoją cierpliwością i spokojem  jak znosić przeciwności losu, które kłodami waliły mi się pod nogi!
Jakże wtedy podziwiałam twój stoicki spokój, twoją, cierpliwośc, twoją łagodność!

A Twoje oczy patrzyły na mnie zawsze z tak wielką miłością.
I nie było ważne... kim byłam i ... co zrobiłam w tym życiu....!
A nawet...
nawet...  mogłam być Nikim... !
Dla Ciebie!

I tak darzyłaś mnie miłością przeogromną i bezgraniczną!
Byłaś...  Aniołem Miłości!

 To Ty nauczyłaś mnie... miłości do Kotów.
Czy może właśnie po to...  zjawiłaś się w moim życiu!?





To Tobie zawdzięczam ten dar.
I to, że dziś w moim domu jest pięć kotów... bez których życia już sobie nie wyobrażam!
A najprzyjemniejsza chwila dnia, to poobiednia sjesta, gdy wszystkie  mrucząc leżą na moich kolanach, a ja wtulam moją twarz w ich miękkie futerko...



 


To dzięki Tobie, stałam się stuprocentową kociarą!!!





A potem...
potem, ten mały szaro- bury kłębuszek, jakim byłaś
 przeistoczył się w ... zielonooką...  srebrną Piękność!


 

A Twoje ruchy stały się pełne gracji... miałaś jakąś charyzmę w sobie!
A ja tak bardzo lubiłam na ciebie patrzeć!

I zawładnełaś mną na dobre... rujnując moją ukochana kanapę i robiąc z niej... wraz ze swymi pierwszymi dziećmi sito! A i reszta mebli nie uchowała się przed waszymi pazurkami... ech, szkoda mówić... wszędzie pozostawiłaś swoje ślady... a ja pozwalałam ci na wszystko!
Ale cóż to znaczy... wobec ogromu miłości... który dostałam
Gratis!


 


Przecież nawet najbardziej luksusowa kanapa... wyląduje w końcu na śmietniku!
Tylko... Miłość zostanie!

Myślę... że gdyby każdy człowiek przygarnął do serca choć jedno porzucone stworzenie, problem bezdomności miałby duże szanse zniknąć na zawsze.
Tylko, że wolimy...  raczej kupić nowy telewizor lub inny modny gadżet, niż przyjąć pod swój dach kota czy psa.
Bo to takie przecież...  Niewygodne!

Kiedyś sama też tak myślałam.
Byłam taka wygodna.
I  myślałam... żeby tylko się nie pobrudzić... i nowego dywanu nie zasmrodzić!
I kotów nie cierpiałam, myśląc, że są fałszywe i złe!
A potem wszystko się zmieniło.
Zawsze...  przecież można zacząć od nowa.
Każdy czas jest dobry na zmiany....!

Więc patrzę...  jak moje koty, codziennnie rujnują  moją śliczna kanapkę oraz inne mebelki... i co?
I nic!
Na kanapkę narzuciłam jedynie...  białą, koronkową narzutkę...
A niech tam! Niech mają!
Należy im się!
To wszystko przecież i tak wyląduje na śmietniku...  nie dając  mi nawet  namiastki tego, co one mi dały!


 

I myślę o tych wszystkich...  porzuconych i niechcianych... i tych żyjących na krawędzi życia i śmierci... gdzieś tam...  w piwnicach wielkich blokowisk i na śmietnikach... i wciąż mających Nadzieję... tę nadzieję, która pozwala im żyć... i wciąż żebrzących o okruchy ludzkiej miłości!
I wciąż niezmiennie wierzących w ....Człowieka!

Psy i koty... nasi Bracia Mniejsi!?
O Wielkich Sercach.
Odpady ludzkiej cywilizacji!?


 


I może kiedyś... tak jak Ori, która tak pięknie o psach pisze...
ja o tych cudownych istotach... jakimi są,  napiszę...!

Czy te słowa, Lolu...  chciałaś usłyszeć!?
Czy naprawdę chciałaś nauczyć mnie miłości do was, mnie... tak bardzo nie cierpiącej kotów!?
Czy taką właśnie lekcję postanowiłaś mi dać?!
Czy taki  był cel, tej  twojej krótkiej  misji na Ziemi!?

 Wiesz, Byłaś moją najlepszą Nauczycielką
W szkole Życia!

Ale nie odeszłaś pusto...
Zostawiłaś mi Prezent.
Może tak...  na wszelki wypadek... gdybym w razie zapomniała... !
Choć dobrze wiesz, że nigdy nie zapomnę!!!

Zostawiłaś
Dar Serca...
Swoje dzieci :









ANIOŁA...
           Anielinką zwanego

i

 


SZCZĘŚCIE...
              na nasze szczęście!


I teraz gdy rano wołam:

- Szczęście gdzie jesteś?
i mała czarna kulka z błyszczącymi ślepkami przybiega...
a  ja...
mam...  całe  SZCZĘŚCIE  tego świata w swoich dłoniach!!!


 


I dziś myślę, że jak to dobrze... że
Szczęścia nikt nie chciał!
I że... nawet Anioła nikt nie chciał!
I że mogą sobie u mnie, tak spokojnie niszczyć ... tę moją koronkową narzutkę i ścierać pazurkami śliczną  kanapkę!
Na szczęście przecież wszystko! 

Widzisz .... to właśnie dzięki Tobie
 Dobro i Szczęście  zagościło w moim domu!

Moje główne Wygrane, tak, jak Ty Lolu, kiedyś...
na
Loterii Szczęścia!

I tylko... gdy tego dnia do K. pojechałam...
długo stałam i patrzyłam... na świat, który... istniał wciąż tak samo... i toczył się swoim zwykłym  rytmem.
Jakby nigdy NIC!

A może naprawdę NIC się nie stało!?
Przecież wszystko jest tak, jak było!
Ludzie... samochody... reklamy... sklepy!?

I tylko...
Tylko...  Jednej... Srebrnej Kotki już nie ma!
Kotki o Wielkim Sercu.

Lolu, dziękuję, że byłaś ze mną!