Mój rocznicowy, pierwszo - marcowy post, już gotowy do wysłania... niestety zrobił mi psikusa i po prostu sobie zniknął!!! A potem przez tydzień nie było internetu... cóż złośliwość rzeczy martwych bywa niekiedy denerwująca... ale co zrobić... miałam już po raz powtórny nie pisać, ale w końcu... zebrałam się w sobie, jako, że to rocznica, więc wypada choć cokolwiek napisać.
I tak powstał powtórny post rocznicowy.
A więc... to już cztery lata Kochani, jak stałam się właścicielką stu letniej chaty!
Trudne do uwierzenia... jak ten czas galopuje! Wiem, powinno być jakieś Candy... czy coś w tym rodzaju, ale niestety... jestem kiepska w tych sprawach... więc będzie skromnie... będą jedynie wspomnienia.
A ja... raz jeszcze powrócę do tamtych dni... do tamtych emocji... do tamtych uczuć... i spróbuję to wszystko, co miało wówczas miejsce, ponownie ubrać w słowa.
Taka podróż sentymentalna... na która i Was, Kochani, którzy wiernie mi towarzyszyliście przez ten czas... zapraszam
Tak więc w owym czasie, przed czterema laty znajdowalam się "w drodze". Szukałam swojego Miejsca na Ziemi i to był już mój piąty rok poszukiwań. Przemieszczałam się z południa na północ, początkowo były to głównie wędrówki piesze i środkami lokomocji publicznej. Dopiero ostatniego pątego lata stałam się zmotoryzowana i towarzyszył mi syn. Była to więc już podróż niemalże luksusowa, po moich samotnych, pieszych wędrówkach, choć i te miały swój nieodparty urok. Ale i to piąte z kolei lato zbliżało się nieubłaganie do końca, mój urlop się kończył i niedługo trzeba było wracać.
Byłam zmęczona i zniechęcona, przeszłam bowiem szmat drogi, wiele domów widzialam, tyle miejsc odwiedziłam i... NIC. Syn mówil, że już pewnie sama nie wiem, czego tak naprawdę szukam, może i tak, tak wtedy też myślałam.
Choć ja... wciąż pod powiekami mialam obraz domu... domu, do którego prowadzi droga szutrowa... nie bardzo prosta.... i że las jest obok... a w domu piec i... ogród ze starymi drzewami...
Był taki dom, wiedziałam. Tylko gdzie miałam go szukać?
Tego dnia, pamiętam... mieliśmy jeszcze jeden rejon do objechania, zaznaczony na naszej mapie. Ale obydwoje nie mieliśmy już zupełnie ochoty, a ja miałam dosyć ciągłego wysiadania i pytania obcych ludzi o jakieś opuszczone domy w okolicy... a na dodatek pobłądziliśmy. Pamiętam, że nagle znależliśmy się na jakiejś leśnej drodze i dalej telepaliśmy się dziurawym leśnym traktem, nie mając nawet pojęcia gdzie jesteśmy. Chcieliśmy już tylko dojechać do głównej drogi, a potem wrócic do naszej przyczepki, w której koczowaliśmy i zakończyć to wszystko raz na zawsze!
I nagle uslyszalam swoj krzyk: Stop!
Syn zahamowal z piskiem opon. Wybiegłam na szutrową drogę. Przede mną pod lasem stał... dom
Jego białe ściany błyszczały w słońcu. Stanęłam jak wryta.
A potem wszystko potoczyło sie błyskawicznie...
''... wpadłam do środka.... jak szalona biegałam po domu.... zwinnie przeskakując walające się wszędzie zwały śmieci... w kuchni stał kaflowy piec.... obok bialy babciny kredens... uroczy, pomyślałam tylko... na ziemi pęknięta na pół figurka Madonny.... święte obrazki na ścianach.... wszystko z szaf powywalane... wszędzie walające się stosy butelek... wyszłam do ogrodu i... zaniemówiłam na widok niezwyklej urody, choć bardzo zrujnowanej obory... na środku dwie czereśnie... obok strumyk z krystalicznie czystą wodą... za oborą studnia... iksowate jabłonki... i przestrzeń aż po horyzont... z boku domu jeszcze jedna ogromna czereśnia, obsypana owocami... rzuciłam się do niej jak do żródła... rwąc garściami owoce... sok spływał mi po twarzy... a ja śmiałam się w głos... potem osunęłam się na ziemię i... patrzyłam na dom... ogród... oborę i nie mogłam uwierzyć... że coś tak pięknego i tak zrujnowanego może jeszcze na tym świecie istnieć... bylam w stanie euforii... syn nie ruszał się z auta, myśląc, że zwariowałam... a ja byłam gotowa za owo cudo dać jakąkolwiek cenę... byleby je już jak najszybciej mieć... nie ulegało najmniejszej wątpliwości... dom byl tak subtelny... z Duszą i z Sercem na dloni... i nie mogło być inaczej.... Zakochałam się!"
A potem ruszyłam na poszukiwania właściciela domu.
I te poszukiwania trwaly następne sześć miesięcy, należało bowiem odszukać siedmiu spadkobierców, którzy wespół z gminą byli współwłaścicielami domu.
W poszukiwaniach pomagał mi Andrzej, jeden z właścicieli domu, równie wiekowy jak on sam. To od niego usłyszałam historię domu. To, że jego pierwszym mieszkańcem był Niemiec Reinhold Benz, bardzo dobry człowiek, lecz gdy przyszli Rosjanie, Reinhold musiał dom opuścić. A potem w domu zamieszkał Andrzej z żoną i z dziećmi, jego brat Władysław z żoną Heleną i siostra Róża, najmłodsza. Gospodarzyli wspólnie, uprawiali ziemię, hodowali zwierzęta, mieli konie, traktor, bryczkę. Byli dobrymi gospodarzami i zacnymi ludżmi, najbogatszymi w całej okolicy.
A Róża grała. W salonie stał fortepian. I Róża popołudniami lubiała do niego siadać. I wtedy po okolicy przez szeroko otwarte okna rozchodziły sie dżwięki nokturnów Chopina. Bo to jego właśnie, Róża ukochała najbardziej.
A potem Andzej wyprowadził sie do pobliskiej wioski, na gospodarce pozostał Władysław z Heleną, byli bezdzietni i dlatego po ich śmierci dom, stał najpierw przez sześć lat opuszczony, a potem przeszedł na skarb państwa. Czas dokonał spustoszenia. I gdy córka przywiozła Andrzeja do "jego domu", a on ujrzawszy ów stan spustoszenia, rozchorował się. Gdy ja zjawiłam się u niego, powiedział: "pani odbuduje ten dom. Choć ja pani tego nie zazdroszczę, ani nie pomogę". Miał tyle do opowiadania... ale ja wówczas zabiegana, nie miałam czasu, myśląc, że potem, gdy już wszystko odbuduję, przywiozę Andrzeja i usiądziemy sobie pod czereśnią, a ja będę chłonąć jego opowieści... Nie zdążyłam. Odszedł w ubiegłym roku. Cieszył się jednak, słysząc w miedzyczasie o postępach w remoncie. Jeszcze tylko z Różą... muszę zdążyć.
Teraz już wiem, skąd owa charyzma domu, którą od razu odczułam. Dobra energia promieniująca z murów, przesiąkniętych muzyką, historią i osobowowością jej mieszkańców.
Tak więc po przeszło pół rocznym gromadzeniu dokumentów od pozostałych członków rodziny, będących współwłaścicielami domu, nadszedł upragniony dzień, podpisania ostatecznego aktu notarialnego, na który, oprócz mnie, stawił się bardzo elegancki z laseczką, w meloniku i w czarnym garniturze Andrzej jako przedstawiciel rodziny, oraz wójt gminy, zdecydowanie mniej elegancki jako przedstawiciel urzędu. I wręczono mi klucze. Klucze z... przyczepioną do nich pożółkłą, wiecznym piórem, ręką Heleny pisaną karteczką... z nazwą i numerem domu... karteczką, której wykaligrafowane litery do tej pory tak.... bardzo mnie wzruszają... ilekroć na nie patrzę.
I tym oto sposobem zostałam właścicielką ziemskiej posiadłości. Ze zrujnowanym domem. Z równie zrujnowaną, aczkolwiek niezwykłej urody oborą. Zdziczałym pół hektarowym ogrodem. Ugorem jak okiem sięgnąć. Starymi drzewami i ... tonami śmieci różnego kalibru.
Rozpierała mnie duma, gdy to wszystko, pobrzękując kluczami obchodziłam. Wciąż nie mogąc napatrzeć się na... dom na... ugór na... las.
Dziś myślę, że... wszystkie znaki na... ziemi i niebie doprowadziły mnie do tego domu. Pamiętam, jak zaraz tego samego dnia, gdy ujrzałam dom, pojechaliśmy do pobliskiego miasteczka szukać jego właścicieli, a ja weszłam do pierwszego lepszego sklepu pytając o opuszczony dom i właściciela, a stojąca obok kobieta, spojrzała na mnie, mówiąc... to ja nią jestem. I to była właśnie córka Andrzeja.
Albo, gdy pomyliłam drogi... i zamiast do G. dotarłam do gminnego P, weszłam do gminy, a tam na tablicy ogłoszeń wisiała informacja o... przetargu domu w D.
Albo, gdy już na samym przetargu, siedząca obok mnie para, nagle... bez słowa wstała i opuściła salę.
Czy ten dom był mi przeznaczony?!
Teraz myślę, że tak. Tak jak życiowy partner, tak samo i miejsce do życia jest każdemu przeznaczone.
Ja swojego długo musiałam szukać. Ale wszystko co stać się miało, stało się. W swoim czasie. Tylko... pokładów cierpliwości było potrzeba.
Moja rodzina, zamiast cieszyć się moim nagłym i nieoczekiwanym szczęściem, załamała ręce i smutno kiwając głowami delikatnie usunęła się na całe lata z mojego życia, nie chcąc, jak sie wyraziła przyczyniać się do mojego upadku. I jednocześnie mając nadzieję, iż będąc sama z pewnością nie poradzę sobie i szybko sprzedam to, co w akcie szaleństwa nabyłam.
Zostałam więc sama z ruiną, która tak bardzo mnie urzekła. Nastoletnie dzieci dodawały otuchy, same w to nie wierząc.
A ja byłam w jakimś dziwnym, trudnym do opisania stanie euforii.
Pamiętam, ze dziwne rzeczy wówczas robiłam. Siadałam na przykład pod oborą w słońcu... patrzyłam na moje Cudo i ... pisałam wiersze?! Albo jechałam nad morze i... chodziłam pod wiatr?! Albo zbierałam butelki i ustawiałam je w rzędzie na belkach w oborze?!
Ach... jakież, to wszystko było romantyczne!
I dziwne, ale jakoś nic mnie nie przerażało... ani zrujnowany dom... ani waląca się obora... ani ugór jak okiem sięgnąć... byłam pewna, że uda się wszystkiego dokonąć!
Nie dopuszczałam do siebie innej myśli. Nie było innego scenariusza! Ten dom to było przecież moje Marzenie. Marzenie dla którego żyłam przez całe lata. Mój jedyny życiowy cel. Dla którego, gotowa byłam zrobić wszystko, absolutnie wszystko!
To dla niego... w następnym roku opuściłam piękną, zagraniczną metropolię... z którą... nic mnie nie łączyło, powróciłam na łono Ojczyzny, za którą, może śmieszne się wyda... ale tęskniłam... porzuciłam pracę... w której dusza mi umierała i zaszyłam się tutaj na tym odludziu... z dziesięcioma kotami... mając zamiar hodować kozy i uprawiać marchewkę!
I oddałam się... mojej życiowej pasji... czyli remontowaniu!
c.d.n.