"Podróż na tysiąc mil rozpoczyna się od pierwszego kroku"

30.04.2018

Majowa Pani.

 Gdy Majowa Pani obsypie się kwiatami, zawsze wstrzymuję oddech na widok jej niezwykłego piękna...




Królowa Czereśnia. Ogromna, wiekowa i jeszcze chyba nigdy nie przycinana. Dlatego osiągnęła tak imponujący wzrost i objętość. A pomimo tego, wciąż rodzi i ma masę owoców, których niestety nie dane jest mi od lat zerwać, ponieważ szpaki są zdecydowanie szybsze. Ach, jak bardzo żałuję, bo to stara i bardzo smaczna odmiana.

Często siadamy z M. w jej pobliżu, a M. mówi, że nigdy jeszcze nie widziała tak ogromnego drzewa owocowego. Faktycznie, gdyż wzrostem dorównuje ona leśnym sosnom za ogrodzeniem.
Ale Królowa Czereśnia ma też inne, ukryte zalety. To drzewo niezwykle. To właśnie ona, przed laty rzuciła na mnie "urok". 
Bardzo lubię historię o "czereśniowym spisku", którą teraz M. opowiadam....


"...Było to przed laty. Gdy szukałam swojego miejsca. Pogubiłam się wtedy w leśnych drogach i gdy trafiłam do miejsca, gdzie droga się kończyła, a moim oczom ukazało się opuszczone siedlisko na końcu drogi, nie posiadałam się z zachwytu.
A gdy ujrzałam obsypaną owocami czereśnię... garściami je zrywałam, rozkoszując się ich smakiem, a potem długo siedziałam na ziemi, oparta o jej pień... myśląc, że tak chyba musi wyglądać...  Raj!
I już wiedziałam, że tutaj, w tym właśnie miejscu, zostanę..."

I teraz, po tylu latach, gdy ona znów obsypie się kwiatami, a potem owocami... zawsze wracam myślą do tamtych chwil. I zadaję sobie pytanie: gdzie wtedy były szpaki?! I dlaczego tylko wtedy, właśnie wtedy, ten jeden jedyny raz, dane mi było, zjeść jej owoce?!


Uśmiecham się, bo wiem, że to był...  jawny spisek! I, że to zrujnowane siedlisko, właśnie mnie wybrało sobie na swoją gospodynię, postanawiając... rzucić mi pod nogi to, co najlepsze, czereśniowe owoce!
A szpaki? No cóż, właśnie tamtego lata, musiały obejść się jedynie smakiem!

Obie z M. mrużymy oczy i spoglądamy w zamyśleniu na główną sprawczynię całego zajścia.
 
 

" ... Helena, poprzednia właścicielka, ciagnę dalej, osoba bezdzietna, bez rodziny... zapisała siedlisko komuś z wioski, kto miał się nią opiekować w czasie choroby. Po jej śmierci, nagle nie wiadomo skąd i jak zaczęła zjeżdżać się jakaś daleka rodzina, która obaliła testament. Sąd nie przyznał jednak siedliska nikomu z nich i wszystko przeszło na skarb państwa. Potem, dzięki pogubieniu się w leśnych drogach... pojawiłam się ja. Gdyby tamten człowiek został właścicielem, wszystko zostałoby zrównane z ziemią, a drzewa wycięte w pień. I nie byłoby Królowej...
Nic więc dziwnego, że siedlisko...  wybrało sobie mnie na swoją właścicielkę. Uratowałam je od zguby, tak, jak ono mnie. To była wzajemna pomoc. I to mogłoby być wytłumaczeniem historii o "czereśniowym spisku".... "

M. kiwa głową, ze zrozumieniem. Tak, takie rzeczy, niewytłumaczalne.... zdarzają się, przyznaje. To tak, jakby ktoś z góry, pociągał za nitki naszego losu...


 

 Dwie pozostałe czereśnie, które wtedy nazwałam strażniczkami pokoju, to chyba najstarsze drzewa, jakie tu rosną. Piękne, majestatyczne, niezwykłe. Bardzo lubię na nie patrzeć... na ich twarze, poorane zmarszczkami, takie stareńkie, mądre. I one wciąż obsypują się kwiatami i rodzą żółte, niewielkie i bardzo słodkie owoce, które mogę jedynie spróbować, gdy spadną na ziemię. Zjadam kilka, resztę psy.
 

Wczoraj, spadł wreszcie długo wyczekiwany deszcz, taki ciepły, wiosenny, który wszystko obmył i poruszył.  Zawsze po zimie, nie mogę się zebrać, do prac ogrodowych,  przeraża mnie ich ogrom i  niewiadoma od czego zaczynać, oraz zwyczajne rozleniwienie po zimie.

Ale ten deszcz, poruszył i mnie do działania. A gdy włożyłam ręce w ciepłą, mokrą ziemię, poczulam nagły przypływ energii, a wszystko zaczęło się jakby samo układać. To tak, jakby Matka Ziemia obejmowała mnie swoimi ramionami i prowadzila. I jak zawsze w takich chwilach, gdy sieję, sadzę... ogarnia mnie uczucie szczęścia. 
I wtedy zawsze, dziwię się, ile szczęścia mogą dać, takie zwykłe, proste czynności? I jak cieszy wtedy wszystko... powietrze muskające twarz, brud pod połamanymi paznokciami, zapach ziemi, śpiew ptaków...
Zawsze wtedy myślę, że prostota takiego życia ma jakiś głęboko ukryty sens. To bywa trudne, ale lubię nawet to, pracować, aż padam z nóg.

Ach, jak ja lubię... takie proste, zwyczajne chwile szczęścia!
 

M. dziwi się, patrząc na mnie, że ja taka  "miastowa", a teraz... żyję tak po wiejsku. Zwykle ludzie robią odwrotnie. A ja tak... na "opak". Tak, właśnie. Nieraz trzeba zrobić coś na... opak.  

M. nie lubi wsi, ale tutaj zachwyca ją cisza. I bliskość lasu. Dziwi brak ludzi. Mówi, że dobrze wybrałam i że tu można od wszystkiego odpocząć. A ja uśmiecham się i  mrugam porozumiewawczo do Królowej.
Ona, wiedziała co robi. 

I gdy tak sobie siedzimy... zaskakuje nas cisza. Zawsze aż "buczało", tyle było pszczól , trzmieli, przy rozkwitających drzewach i kwiatach.  A ja specjalnie dla nich zostawiałam dziki ogród w postaci kwietnej łąki. A teraz cisza, która poraża. Sąsiad mówi, że z jego trzech roi, pozostał tylko jeden. Na pobliską plantację borówki wlaścicielka przywozi trzmiele. To sprawka sąsiada, tego z testamentu Heleny, to on  nawozi pestycydami swoje pola.

Ptaków też jakby mniej. I motyli. Ale najbardziej zaskoczyła mnie cisza w lesie. Chociaż, tak naprawdę, to nie ma co się dziwić, skoro połowa lasu została wycięta?!
Czy to poczatek czegoś, co nas czeka? Życia bez ptaków, pszczól, motyli?!



Patrzę na to całe piękno, wokół mnie... i nawet  nie dopuszczam takich myśli. Nie chcę psuć sobie radości i gasić uśmiechu. Pragnę cieszyć się z tej cudnej wiosny, napawać widokiem kwitnących czereśni, bo to przecież, tylko jedna, krótka chwila, gdy można je oglądać w tym majowym rozkwicie.










4.04.2018

Chwile z M.

Zegar czasu M. wybija minuty... godziny, powoli zbliżając się do końca. M. mówi, że właściwie to... już się nażyła i...  że jak w "latach" na początku pojawia się liczba 9... to znak, że należy odejść.
Jest pogodzona... i tylko czeka, czeka cierpliwie.

Poświęcam M. czas, teraz pod koniec jej życia, tak jak ona kiedyś, robiła to dla mnie.
Porzucam więc... teminarze... kalendarze... a ważne sprawy tracą swą ważność... bo i cóż może być ważniejszego od tych wspólnych chwil? Chwil, których... za moment może już przecież... nie być.

To właśnie nimi teraz żyję. Cieszą mnie drobiazgi, na które kiedyś nie zwróciłabym żadnej uwagi. Cieszy mnie np. to... że M. tak dobrze dzisiaj spała... albo... że smakowała  jej poranna kawa.... albo... że wzięła dziś do ręki gazetę, próbując coś przeczytać, choć prawie już nie widzi...


Słucham, gdy mówi. Kiedyś nie słuchałam, zwykle to ja mówiłam, myśląc jaka to ważna jestem, mając tyle do powiedzenia.Teraz chłonę każde jej słowo, tak jakby były naprawdę na wagę złota.. Niektóre nawet zapisuję. Tak jak dzisiaj, gdy powiedziała, że: "jak się budzi, to myśli, że już jest w Niebie, tak tu cicho!"

Rozczulam się, gdy patrzę na jej pooraną zmarszczkami, jak póżno -jesienne jabłko, twarz... na jej blado - niebieskie, rozmyte jak farbka oczy. Zwłaszcza, gdy pogrąży się we wspomnieniach, a oczy zachodzą mgłą.

 

M. ma co wspominać, historia jej życia wystarczyłaby na kilka życiorysów. Przeżyła powstanie, wojnę, okupację, obóz, wojenną poniewierkę.  Wychowała się w Warszawie, która do dziś pozostała jej sercu bliska. A najbliższe sercu, to wspomnienie o tym, jak siedziała ze swoją mamą na zgliszczach zburzonego domu, gdzie spędziły podobnie jak i inni ludzie kilka dni i nocy, śpiąc w zakamarkach ruin i gotując na polowych kuchenkach, nie chcąc opuszczać swoich "domów". I jak potem musiały wyjechać z ukochanej Warszawy, aby już nigdy do niej nie powrócić.
Do tych tragicznych wspomnień M. nie chce już wracać, zbyt bolesne są.



Lubię słuchać, gdy opowiada o swoim dawnym życiu. Pamięta wszystko, tak,  jakby to było wczoraj. To jak jeżdżiła z rodzicami dorożką w Aleje... albo do Ogrodu Saskiego, który był taki piękny.... albo jak chodziła na najlepsze w całym mieście ciastka do Bliklego, najsłynniejszej warszawskiej cukierni... albo swoją szkołę Sióstr Szarytek... które tak pięknie śpiewały... I jak ten śpiew głęboko zapadł jej w serce, tak, że do dziś pamięta niemal każdą z tych piosenek. To może wtedy śpiew został jej zaszczepiony i stał się czymś, co tak bardzo pokochała. .


Lubię chwile, gdy słuchamy piosenek ze starych płyt.... wtedy jej oczy zachodzą mgłą, a twarz promienieje. 
Przy Piosence o "Mojej Warszawie"... z oczu płyną dwie cieniutkie strużki łez. Przy "Tangu Milonga", śpiewamy obie... ona próbuje tańczyć... ja fotografuję.

Najbardziej lubię poranki. Gdy M. budzi się radosna jak skowronek  i zaczyna śpiewać. I gdy potem długo siedzimy przy porannej kawie. Rozmawiamy, choć zwykle bez słów. Przyglądam się jej, chcąc jakby na pamieć nauczyć się rysów jej twarzy. Niekiedy słuchamy radia. Ale cisza to jest to, co najbardziej nam odpowiada.
Psy podchodzą kolejno i kładą swoje pyski na jej kolanach, a ona głaszcze je delikatnie. Koty ocierają się o jej nogi. Róża, wchodzi na oparcie fotela i bardzo delikatnie ociera się o jej głowę, wyczuwając chore miejsce i przekazując uzdrawiającą energię. A ona cieszy się i rzuca im okruszki na podłogę. 


To dla niej rozpalam w kominku, a potem grzejemy się przy nim, popijając popołudniową herbatkę, ona cieszy się jak dziecko i wyciągając ręce do ognia, powtarza: Ach, jak przyjemnie!

Jest jak małe dziecko. Taka krucha, bezradna, zdana na innych. Mówi, że na końcu życia znów stajemy się dziećmi i że to wspaniałe, że znów możemy doświadczyć tej dziecinnej radości. To jakby powtórka z dzieciństwa, z czasu naszej największej szczęśliwości!

 

Wciąż lubi nakręcać swój mały zegarek i zakładać go na rękę, choć już nie widzi wskazówek. I nie obchodzi jej, ani jaki jest dzień, ani jaki miesiąc. Ani... wszystkie sprawy tego świata. Mówi, że czas już do niczego nie jest jej potrzebny. A życie minęło, jak jedna mała chwilka.

Od czasu do czasu, ma jednak ochotę posłuchać wieści ze świata. Podziwować się: "a cóż to też, na tym świecie się wyprawia!?" Ale już po chwili, ma dosyć...  i pyta zdziwiona, czy rozumiem, o czym mówią? I gdy odpowiadam, że pojęcia nie mam... obie wybuchamy śmiechem! I nagle przestają nas obchodzić wszystkie "sprawy tego świata"... I stajemy się znów małymi, śmiesznymi dziewczynkami...

 

Chwile z M. to czas wyjątkowy... piękny i trudny zarazem. To codzienne zmaganie się z jej chorobą i z moją własną słabością. To moje ustawiczne ćwiczenie się w cierpliwości, łagodności, spokoju.
To właśnie przy Niej i dla Niej staję się... "Oazą spokoju".

To chwile bezcenne, gdy odkrywam radość w najprostszych i najbanalniejszych rzeczach... gdy celebruję życie, jak nigdy dotąd.

To dzięki niej pojmuję, że największa siła człowieka tkwi w delikatności i czułości jego serca.
A życie jest najważniejsze.
To M. i jej choroba są moimi najlepszymi nauczycielami. Właśnie teraz.

I gdy dzisiaj, zerwałam kartkę z kalendarza i przeczytałam, że "życie człowieka powinno zaczynać się w wieku osiemdziesięciu lat, a potem spadać do osiemnastu"... pokiwałam jedynie głową.

 Zegar czasu M. powoli odmierza godziny... minuty... Jeszcze jeden dzień... jeszcze jedna chwila... jeszcze jeden uśmiech.... dotyk dłoni... I zaraz, za chwilę wskazówki się zatrzymają... a ona przejdzie tak cichutko, bezszelestnie po Tęczowym Moście na Drugą Stronę.... zostawiając po sobie srebrny pył i wspomnienie.



.