"Podróż na tysiąc mil rozpoczyna się od pierwszego kroku"

19.03.2014

Wspomnienie cz.3.... i właściwa


Kochani, te wspomnienia piszą się... dziwnie trudno... najpierw pierwszy post znika... potem za sprawą Anielskiego kota  znika następny... potem nie mogę wejść na swój własny blog i na komentarze... ech, mój net jednym słowem zaszalał, tak nieraz mam, a że jestem w tych sprawach zupełnie ciemna masa... więc idzie mi dość opornie wszystko! 
Ale dziś Anielski, który uwielbia leżeć na klawiaturce i to zawsze, gdy piszę, a że to dziecko Loli, więc mam pewną słabość do niego... ale dziś został łaskawie wyproszony z domu i... tym samym, mam nadzieję, że uda mi się dalszą część jakoś poskładać!
I przepraszam za zniknięcie komentarzy!

A teraz wracam do wspomnień...
Tak więc w pierwszym roku...  za finanse ze sprzedaży mieszkania położyłam dach, wstawiłam okna, zrobiłam izolację i zamknęłam dom na cztery spusty, aż do następnego lata.

 

 


 W następnym, czyli drugim roku zamieszkałam już na placu budowy w przyczepie campingowej z Lolą i jej bratem Lulu, moimi pierwszymi w życiu kotami. I do dziś jeszcze z rozrzewnieniem wspominam ten czas, gdy koczowaliśmy w przyczepie.... bez wody ... bez prądu... choć tak naprawdę nikomu to nie przeszkadzało...

 

Potem w środku lata dołączył do nas K. Wolontariusz, student biologii, który przerwał studia i przyjechał do mnie na drugi koniec Polski, aby poznać smak pracy, a w przerwach realizować się artystycznie tj malować portrety. Jeszcze wtedy, a i póżniej patrząc na tego młodego człowieka niczego się nie domyslałam, ciesząc się jedynie, że mam przy sobie pełnego zapału, młodego człowieka, który był dla mnie wielką pomocą.
Środek domu zamierzałam bowiem , na tyle na ile się da, zrobić sama, z pomocą jedynie jakiegoś miejscowego pomocnika.
W planie na pierwszym miejscu były tynki. Potem podłogi, woda, ogrzewanie.
Tynki w salonie kładli moi znajomi, trudniący się tym profesjonalnie, a których ja poznałam, uczestnicząc kilka lat temu w warsztatach budowy z gliny i słomy. Tak więc chłopcy położyli tynki w jednym pokoju, salonie, a ja przygłądajac się temu, uczyłam się jednocześnie, mając  zamiar w pozostałej częsci domu zrobić to sama. Jeszcze wówczas nie przewidywałam, czego zamierzałam się podjąć. 
Gdy chłopcy skończyli pracę i odjechali i wtedy zaczęły się kłopoty.
Już o tym pisałam , ale jeszcze tylko krótko wspomnę, bo to było naprawdę ekscytujące!
Na ścianach i suficie po kilku dniach zaczęły wyrastać zielone roślinki, czyli...  len oraz biało szare plamy pleśni... widok nawet efektowny, teraz tak myślę, ale wtedy, niestety nie było mi do śmiechu! 


 


 


 

 Pamiętam, że każdego ranka biegłam z trwogą do domu i z przerażeniem patrzyłam jak roślinki stają się coraz... dłuższe i coraz bardziej zielone... a plamy pleśni coraz większe i w coraz większej ilości...Jednym słowem moje ściany i sufit zamieniały się w kwitnącą łąkę!
Nie mogłiśmy w to uwierzyć, a K. fachowym okiem biologa, uspokajał.. że owe napewno już osiągnęły swoje maksymalne wymiary i większe już nie urosną! Słabe to było pocieszenie... w obliczu mojej rozpaczy! Wieść o mojej kwitnącej łące rozniosła się szerokim echem po wsi, jako że pomocnik opowiadać zaczął jakie to dziwy dzieją się w tym domu... więc ludzie spieszyli, aby te dziwy zobaczyć... patrzyli i  nie wierzyli  własnym oczom... czegoś takiego jeszcze nie było! I doradzali... aby brać kosę i ścinać len, bo taka plantacja rzadko przecież się zdarza!!!

 


Wesoło było, ale nie mnie. Wiem, że radziłam się wówczas różnych specjalistów od gliny i okazało się, że warstwy zostały za szybko położone, nie zdażyły wyschnąć i stąd owe wykwity, ale pocieszali,że glina mając doskonałe własciwości, powinna sobie z tym poradzić... a jeśli miało by to nie nastapić... nie było  innej możliwości, jak tylko zrywanie tynków. Należało więc czekać.
To oczekiwanie, to był koszmar.
Dzień w dzień żyłam nadzieją na wyschnięcie tynków i obumarcie roślinek, w międzyczasie zajmując się wykonywaniem próbek tynku glinianego, który miałam zamiar położyć w pozostałej części domu. Mieszałam więc glinę z wodą w różnych proporcjach, potem robiłam kilkanaście glinianych placków, wyglądających niczym krowieńce, które potem suszyły się na słońcu... i te, które pękały, były do wyrzucenia, a te twarde, które nawet, gdy rzucałam na ścianę nie rozpadały się, oznaczały, że proporcje są dobre.
K. pomagał i zapalał się coraz bardziej do gliny, zaczął snuć nawet marzenia o wybudowaniu glinianej lepianki i zamieszkaniu gdzieś na... odludziu.

W końcu stał sie cud i tynki zaczęły wysychać, a roślinki obumierać i odpadać. Nie posiadaliśmy się ze szczęścia! To oznaczało bowiem, że nie będzie zrywania tynków! Był to chyba najszczęśliwszy moment w całym remoncie!
A ślady po grzybach i roślinkach zacieraliśmy wodą z wapnem.

Niestety, zrywanie tynków i tak mnie nie ominęło. Bowiem tynki , które kładliśmy w pozostałej części domu, zbyt póżno, nie mając możliwości  wyschnąć... zaczęły po prostu gnić! To był koszmar. I nawet osuszanie,  wielką pożyczoną dmuchawą na olej nic nie dawało, a w miejscach, które wyschły, na następny dzień pojawiały się znów ogromne plamy pleśni!  I wtedy zrywanie naszej własnej mozolnej pracy okazało się nieuniknione!
I to były chyba najtragiczniejsze chwile w całym remoncie!

W tym też roku zamieszkałam na stałe w domu, a wraz ze mną Lola i K, który tu na odludziu postanowił oddać sie całkowicie sztuce, tworząc portrety i wyplatając wiklinowe kosze. I choć warunki były więcej niż surowe, nic go nie zrażało, a ja myślałam, jak dzielny jest ten młody człowiek!
Do zimy nie zdążyliśmy ze wszystkim, pochłonięci tynkami, a potem ich zrywaniem, nie zauważyłam nawet jak szybko nastała póżna jesień. W domu nie było wody, podłóg, łazienki, porządnego ogrzewania, tylko to "ręczne" tj, wkład kominkowy i westfalka.
Strumyk obok domu ratował nam życie, mieliśmy też prąd oraz internet, nasze jedyne okno na świat.

 


K. przeprowadził się w tym czasie z pomieszczenia gospodarczego do jednego z pokoi północnych, a ja opuściłam przyczepkę i zamieszkałam z Lolą w salonie! K. zaczął w tym czasie chodzić do lasu  i "robić" drzewo, gdyż i tego nawet nie mieliśmy. Cieszyłam się, że postanowił przezimować u mnie i że nie zostałam z tym wszystkim sama. Niestety radość moja długo nie trwała i pewnego listopadowego dnia... K. zgarnęła z lasu policja. To był następny najbardziej tragiczny moment!
Bałam się, wiedząc, że K. krąży po okolicy, nocując po okolicznych lasach, uciekając przed policją. Okazał się być poszukiwanym, a jego zdjęcia widniały w mediach... tylko ja o niczym nie wiedziałam!
K. pojawił się raz jeszcze u mnie... pewnego ranka... brudny i zabiedzony... jechałam akurat ze znalezionym psem Azorem, z wybitym okiem do weterynarza, pies był wielki i nieokiełznany, nie wiedziałam jak z nim dojadę... K. zabrał się wtedy ze mną... a potem odszedł ...  i następnego dnia, tak jak przewidywałam, pojawiła się u mnie policja.
 A... K. znów stał się poszukiwanym.

W trzecim roku dom dostał elewację i ocieplenie. Wówczas, jako że moje finanse ze sprzedaży mieszkania dawno już się wyczerpały, pomógł dziadek, przeznaczając na to... nagrobkowe pieniądze!




Zrobiliśmy też ogrodzenie z przodu domu, ze względu na psy i las, po bokach została siatka leśna



Pytacie mnie, jak tego wszystkiego dokonałam?!

Mogę powiedzieć tylko tyle... że to było moje marzenie... Marzenie Mojego Życia!
A ja dla tego marzenia żyłam przez ostatnie lata. To dla niego opuściłam miasto, rzuciłam pracę, aby zaszyć się tutaj na tym pustkowiu... i zacząć wszystko od początku. I zupełnie inaczej. Byłam tak wypalona i wykończona miastem... pracą... a moja dusza była w agonii. Zrealizowanie tego marzenia, to była moja ostatnia deska ratunku...  szansa na życie, na uzdrowienie. Chwytałam się tego marzenia... marzenia o innym zyciu... o wolnośći... jak rozbitek!  I gotowa byłam na wszystko... gotowa byłam przenosić nawet góry... aby tylko nie musieć wracać do swojego poprzedniego życia, do tej agonii!
To była ogromna motywacja, napęd, który dodawał niesamowitych sił.

A oprócz tego... nie należy zapominać, że istniała również... Ona... Miłość do Ruiny!!!
A miłość...jak wiadomo potrafi... "góry przenosić"... i wszystko przetrwać!
I pewnie dlatego przetrwałam i ja!




 


Choć ... cały czas miałam dziwne odczucie, że jakaś niewidzialna siła... pcha mnie do przodu... i nie pozwala na zaniechanie! Niekiedy wydawało  mi się, że moją rękę prowadzi jakaś... wyższa siła... która mną kieruje... a ja jestem jedynie pionkiem w tej grze!
Bo jak inaczej... można to wszystko wytłumaczyć... skoro ja, nie mająca o niczym zielonego pojęcia, dokonałam tego wszystkiego, co wydawało się naprawdę  rzeczą... niemożliwą! 

Myślę, że każdy, czy każda z nas, mając podobne marzenia i pragnąc ich realizacji, podołałaby by temu wyzwaniu. Człowiek dopiero wtedy wie jaki jest silny, gdy znajdzie sie w naprawdę trudnej sytuacji, wtedy mobilizuje wszystkie swoje siły, które przecież w nas są, one istnieją... tyle tylko, że uśpione, drzemią gdzieś tam... zagrzebane na dnie... i czekają na swój czas... na nasze przebudzenie... na nasze marzenia!



Choć, to wszystko było tak piekielnie trudne!
I pamiętam, ile razy miałam dosyć. Ile razy siadałam do auta i z piskiem opon... uciekałam z tego miejsca... byle dalej od tego wszystkiego. A potem... wracałam skruszona i chwytałam za łopatę! Wiedząc, że inaczej nie mogę i że ten dom nie pozwoli mi na nic innego, a ja muszę przecież go skończyć... inaczej nie zaznam spokoju. NIGDY!!!

I zaciskałam pięści do bólu i rzucałam sie w wir pracy. I paradoksalnie, im więcej pracowałam, nie myśląc, nie zastanawiając się... wszystko wydawało mi się proste i do pokonania!
Cieszył wtedy brud pod połamanymi paznokciami, fizyczny wysiłek i zmęczenie... a potem sen zdrowy jak u dziecka. A te trudy zamiast mnie zabić... o dziwo... wzmacniały! A dusza odżywała!




W tym samym czasie, gdy nabyłam dom rozpoczęłam pisanie bloga, który miał być remontowym dziennikiem. I to też stało się żródłem siły. Dzięki blogowi poznałam wspaniałych ludzi... ludzi myślących i czujących podobnie... tak, to właśnie Wy dawaliście mi swoimi komentarzami siłę do działania! I to Wy właśnie zobaczyliście w...  tej ruinie potencjał i jej niezwykłe piękno!
Pamiętam, jak w chwilach załamania, czytałam Wasze komentarze... a potem przepisywałam je i wieszałam na ścianie.. niektóre do dziś na niej wiszą!
O!  moje ściany były zapisane wszystkim... czym tylko się dało i co w danej chwili mogło pomóc!
Pamiętam, jak szczęśliwą byłam , móc po rzeszach bezdusznych fachmanów... obcować z ludżmi, którzy nareszcie mi powiedzieli... że dom nadaje się do remontu i że jest uroczy!!!
To dodawało skrzydeł! I to były naprawdę wzruszające momenty. A Wasze słowa kładły sie balsamem na moją znękaną remontowymi zawiłościami duszę!





Dziś, pisząc te wspomnienia... myślę jak wiele dał mi ten dom.
Bo oprócz nowego życia, dostałam siłę, o którą nigdy bym siebie nie podejrzewała, dał mi  bloga, którego, gdyby nie dom, pewnie nigdy nie zaczęłabym pisać ... i oczywiście Was... wspaniałych ludzi, Przyjaciół, nawet jeśli tylko wirtualnych. To bardzo wiele. To prawdziwe dary od losu!
 I faktycznie, dziś mogę powiedzieć, że słowa, które wypisywałam wówczas na ścianach w chwilach zwątpienia... stały się rzeczywistością, bo, gdy dziś, z perspektywy czasu, na to wszystko patrzę, to ten remont był faktycznie... Fascynującą Przygodą... choć wtedy tak wcale nie myślałam!
Przygodą, której pewnie nigdy bym nie przeżyła... gdyby nie ten dom!


 Ufff... i tym razem się udało!
 I będzie  jeszcze część ostatnia, o obecnym życiu. Pozdrawiam Wytrwałych i życzę miłego wieczoru.























16.03.2014

Wspomnienie...cz.2


Nadzwyczaj szybko udało mi się napisać "ciąg dalszy"... zważywszy fakt, iż zwykle między moimi postami są co najmniej miesięczne przerwy... ale  teraz wszystko poszło nad wyraz gładko i szybko. Nawet mój  "necik" mi sprzyjał, ani razu nie zastrajkował, nic nie zniknęło, a przerwy w zawieszeniu były wyjątkowo krótkie... pewnie też czekał na mój ciąg dalszy?!

Tak jak i ja... dobrze jest pisać coś w odcinkach... wtedy i samemu czeka się z niecierpliwością na ciąg dalszy. 
Ale uprzedzam, ten post będzie jedynie dla bardzo wytrwałych... będzie niestety długo! Najgorzej było ze zdjęciami... mam ich chyba z kilka tuzinów, wszystkie nie uporządkowane należycie, wiec odszukanie tych właściwych nie było łatwe, ale w końcu się udało...

A więc do dzieła... i jak dobrze móc ruszyć na spotkanie wspomnień!

Tak więc, po tym jak stałam się właścicielką chaty, oddałam się, ja miejska paniusia, która nigdy w życiu nawet gwożdzia porządnie w ścianę nie wbiła...  REMONTOWANIU!

Nie miałam zielonego pojęcia... co robić i... jak robić i od czego w ogóle zaczynać?
 Pamiętam, że siadywałam wtedy w słońcu pod oborą i... godzinami patrzyłam na mój dom, a raczej na jego namiastkę, myśląc,że to na co się porywam, to istny akt szaleństwa!  I myślałam... jak wyremontować dom, jak ogarnąć ogród... Jak przeżyć, nie umiejąc rozróżnić dzikich roślin od jadalnych... Jak w ogóle przeżyć w zapomnianym miejscu... gdy wcześniej mieszkało się w wielomilionowej metropolii?!! 
I choć dziwne, ale wszystko wydawało mi się jakieś niezwykle proste!




Dopiero, gdy zaczęłam czytywać budowlane "fora ", chcąc dokształcić się w owych kwestiach, wpadałam w coraz większe przerażenie. Zobaczyłam, że TO  wcale nie jest, ani takie proste, ani  takie oczywiste.I wtedy zaczęłam zwozić do domu... tuziny różnych budowlańców, zwykle byli to jacyś architekci, aby oszacowali, jak mi radzono stan domu i to,czy ów w ogóle nadaje się do remontu.
To wszystko było jedynie stratą czasu, jak się pózniej okazało. A owi fachowcy, już po pierwszym rzucie oka na dom , z miejsca zgodnie stwierdzali, tak jakby się zmówili, iż ów nadaje się jedynie do...  WYBURZENIA!!!
A ja, laik kompletny, konkludowali dalej mądrzy panowie... tracę jedynie czas i...  jeśli w porę się nie opamiętam, co oni mi szczerze radzą... to stracę jeszcze na dodatek pieniądze... i że powinnam... wybudować sobie mały, ale za to śliczny domeczek!
Niektórzy z owych panów zachwycali się oborą, mówiąc, iż dom powinnam natychmiast wyburzyć i zająć się remontem obory, a oni gotowi byli zrobić mi cudo projekt.


 

 Odsyłałam ich wszystkich do diabła!
A potem oddychałam z ulgą!

 I marzyłam o spotkaniu kogoś, kto w końcu powie mi... że Ten dom nadaje się do remontu!!!
Jak ja marzyłam o takim człowieku... jakimś dawnym rzemieślniku, takim z dziada pradziada, który zna się na remontach starych domów i który podzieli oczywiście moją miłośc do staroci  i pomoże mi w przywróceniu staruszka do życia.  Chciałam dom zachować takim, jakim był, miał pozostać wiejski, prosty, nie chciałam niszczyć jego Duszy. Chciałam glinianych ścian, niekoniecznie równych, surowych desek, kamienia. Miało być naturalnie. To miał być klimat starego domu z oborą. Potrzebny był mi człowiek... który by to zrozumiał!
Ale niestety, nikogo takiego nie znalazłam.

Choć... owszem... podczas moich wędrówek, spotkałam takiego człowieka... i zobaczyłam jego dom, który urzekł mnie absolutnie... to był dom jak z bajki. Zbudowany ze słomy i gliny, z pobielonymi wapnem ścianami i dachem pokrytym słomą. Stareńki bardzo. I piękny. Jak i jego właściciel, który dom zbudował własnymi rękoma! Chyba pisałam w którymś poście o tym domu i jego właścicielu... naprawdę niezwykłym człowieku.

 O tak, to byłby ten  odpowiedni człowiek, którego szukałam i, który naturalnymi metodami byłby w stanie przywrócić staruszka do życia. Jeżdziłam do niego wielokrotnie, pytając o to, jak budował swój dom, jak kładł dach... ten człowiek posiadał wiedzę jakiej ja właśnie potrzebowałam. Dawną, zapomnianą wiedzę, gdy domy budowano z tego... co Matka Ziemia daje.
Tłumaczył mi cierpliwie wszystko, dał nawet narzędzie do kładzenia słomy na dachu...mówił, że to takie proste... ale on nie pomoże, bo wiekowy już jest... spisałam  wszystko... ale zrobić tego i tak, bym nie potrafiła.
M. odszedł przed trzema laty.
A ja straciłam Mistrza.

 

 I wówczas, niestety, zmuszona byłam zdać sie na współczesnych  fachowców... którzy, nie dość, że nie mieli serca do staroci... to jeszcze na dodatek ich głównym celem, stało się "przywrócenie mnie do pionu" tj. do wyburzenia mojego cudu i postawienia sobie... neogotyckiego zameczku z dużą  ilością plastiku i wieżyczek, tak modnych obecnie. Jako, że nie chciałam zameczku, więc nasze stosunki stawały się coraz trudniejsze. I nawet zmiana owych fachowców na innych nic nie dawała. Wciąż słyszałam to samo.
A ja znów oddychałam z ulgą, gdy mnie opuszczali. I wtedy sama chwytałam za łopatę i taczkę.
Gdy zostawałam sama z ruiną... byłam najszczęśliwsza!

Pamiętam, że wszystko co robiłam, było  nie tak .
Najpierw skuwałam tynki... potem zdejmowałam dach... myśląc... że zupełnie niepotrzebnie. I teraz już wiem, że mogłam inaczej....


 





A dom przerażał ogromem pracy....


 

 .... i to coraz bardziej!!!





 





 ... moja sypialnia pod gwiazdami i ... schody do nieba....




 Mając do domu stosunek raczej emocjonalny... wiele rzeczy robiłam sama. Pomagał mi w tym mój dzielny wolontariusz K... upośledzony sąsiad i dzieci. I to byli moi najlepsi "fachowcy"... a wspólne chwile, gdy rzucaliśmy gliniane tynki na ściany... niezapomniane.
Pamiętam, jak wówczas chyba z pół wioski się zeszło, patrzyli co robię, trzymając się za brzuchy ze śmiechu! A ja dodawałam twarogu... lub serwatki, zależy co było akurat w sklepie do gliny... dorzucałam jajka... pytano mnie kiedy zacznę... dolewać piwa... wtedy przyjdą pomagać, ma się rozumieć społecznie!







....a ja  gładziłam bez końca ściany domu

 
 



 

 O, ten remont to była niezła szkoła życia!
 Nauczyłam się wszystkiego. Nauczyłam  się ciąć, szlifować, tynkować, zdzierać tynki, wiercić, malować... podejmować błyskawicznie decyzje a... potem je natychmiast zmieniać... wywalać kolejnych fachowców... kiwać  mądrze głową na znak, że... tak, że... wiem.... że oczywiście... że  rozumiem... reagować na pietrzące się problemy ze stoickim spokojem... nie mając już niekiedy nawet siły inaczej!!!

I polerowałam ten dom uparcie... jakby nic innego na tym świecie nie istniało!


 


Żyłam tylko tym remontem... Nie mogło się nie udać. takiego scenariusza nie było. Takiego nie przewidywałam!




 Choć to  była ustawiczna walka. Walka z przeciwnościami losu, które jak kłody waliły mi się pod nogi. A ja nie wiedziałam co dalej... w która stronę iść... co robić!
 Ile razy ściany tego domu stawały się moimi ścianami płaczu. Zwłaszcza wtedy, gdy gliniane tynki gniły.... a ich zrywanie stało się nieuchronne... lub gdy postawiono mi piec kaflowy, który do dziś nie działa... a fachowiec, zdun... po prostu uciekł sobie... i gdy żle podłączono kominek... a w domu było przerażliwie zimno i mokro... i gnijących tynków nie było jak suszyć... lub gdy żle obsadzono drzwi... a ja musiałam je otwierać... kluczem od roweru i wyskakiwać oknem...ufff , było tego trochę!


 

 ... gnijące tynki i wyrastający len na ścianach... jako że lniane konopie zostały dodane do gliny...
miałam więc niezłą plantację lnu na ścianach i suficie... teraz juz mogę śmiać się z tego... ale wtedy, o zgrozo... byłam załamana!!!


 


Myślałam wtedy, że ta  miłość... to naprawdę jakaś fatalna pomyłka...  i że ten dom już niczym dobrym  mi nie odpłaci... a ja już nic... absolutnie nic... ponad to, co mogłam,  z siebie nie wykrzesam!!!

O jakże się myliłam!  Wykrzesałam.! I to dużo więcej, niż myślałam!
A ratowanie tego domu stało się moją...  esencją życiową!
A piętrzące się  trudności sprawiały, że zaciskałam pięści do bólu i... rzucałam się do pracy!
Robiłam rzeczy, o które kiedyś...  w moim poprzednim życiu... delikatnej miastowej paniusi... nigdy bym siebie nie podejrzewała!

Pamiętam, jak  pisałam wtedy gliną na ścianie ... Ależ to nie remont, to Fascynująca Przygoda!!!
 I malowałam obok wielkie słońce... !

I uparcie szlifowałam ten dom!

Ten remont był... jak terapia. Terapia remontem!? To paradoks!? Ale tak właśnie było!
 Tynkowałam... rozwalałam... szlifowałam... i.wtedy właśnie... uwierzyłam, że wszystko jest MOŻLIWE... i że człowiek może wszystkiemu podołać... i... że nie ma granic... że... to my, sami je sobie stawiamy!

I tak pomału dom dostawał Drugie Życie.
Gliniane ściany schły i piękniały.



.... kominek też obrzuciłam gliną... a nich tam... jak wszystko to wszystko!










Ściany malowałam przez dwa kolejne lata. W pierwszym roku były w kolorze gliny... eksperymentowałam z tą farbą... do gliny dodawałam żółtka i makę ziemniaczaną aż... robił sie  krochmal... po czym wszystko wywalałam i.... zaczynałam od nowa...




... i tak wyglądały ściany pomalowane glinianymi farbami w pierwszym roku...






... w końcu i Błękitny znalazł swoje miejsce na glinianej ścianie...




... a w następnym roku przemalowywałam ściany na biało, mieszając  farbę kredową






I w końcu nadszedł moment... gdy zamieszkałam w na wpół ukończonym domu.

I ten pierwszy rok był najtrudniejszy.
 Pamiętam, gdy nadchodziła jesień,  a w domu tynki gniły  i trzeba było je bezzwłocznie osuszać... i tylko nie bardzo było wiadomo czym, skoro nie było żadnego ogrzewania... bo ja w euforii tynkowania po prostu o nim... zapomniałam... a gdy sobie przypomniałam, był już listopad.
I wtedy w domu stanął szybko zakupiony i bardzo słabo grzejący wład kominkowy oraz stara westfalka z jednym palnikiem, dająca tak marne ciepło, że palce zamarzały na garnku z wodą... a woda podgrzewała sie godzinami.
Pierwsza zimę przeżyłam niczym Robinson Cruzoe... bez wody... bez podłóg... bez dostatecznej porcji opału. A gdy strumyk obok domu zamarzł, topiłam lód na wodę i ogrzewałam ją na palniku tak lichym, że palce zamarzały.
Ale  najgorszym momentem to był chyba ten, gdy mojego wolontariusza, który, ku mojej uciesze,  postanowił u mnie przezimować... zgarnęła nagle pewnego dnia policja... i okazało się, że on jedynie się u mnie ukrywał!
A ja zostałam wtedy sama.
Towarzyszył mi... jedynie kot. Lola stała się moją towarzyszką doli i niedoli. I wtedy zaczęłam się po raz pierwszy naprawdę bać.

I znów myślałam, że to niemożliwe i że ja nie dam już dalej absolutnie rady... i ze ten akt szaleństwa... powinien naprawdę już się w końcu skończyć!!!

Pamiętam, że wtedy w domu było tak przerażliwie zimno, że ja w takim samym ekwipunku w jakim
chodziłam w dzień, kładłam się spać, zawinięta szczelnie w dwa śpiwory, z otworem jedynie na oczy, z Lolą zwiniętą u moich nóg. Uzbrojona po zęby, bo przy moim łózku stały widły i inne ostre narzędzia. Gotowa w każdej chwili do ataku i ucieczki... tylko dokąd... skoro wokół był jedynie  las!?

Nie uciekłam. Ani wtedy, ani póżniej.
Tylko wciąż uparcie szlifowałam swoje Marzenie!?
Jak dziecko, które nigdy wiary nie traci.
Skad brałam siły?!

Z trudności... może? Może to one właśnie... Tym żródłem są?!
A im więcej ich było, tym ja silniej zaciskałam zęby!

To ten dom dał mi siłę. Siłę, żeby przetrwać wszystko. Nawet to, co wydawało się Niemożliwe!

 A potem przestałam się bać. Myśląc, że skoro już tyle przeżyłam...


... więc pewnie nadal będę żyć... chociażby z tej prostej przyczyny, że ... dom nie pozwoli mi na nic innego... jeśli go nie skończę! I ... że takie jest już widać moje... PRZEZNACZENIE!

I tak przeżyłam pierwszą zimę. A w następnym roku było już lepiej. Zrobiłam wodę i łazienkę. Podłogi i centralne, przed którym tak bardzo się broniłam, ale w końcu uległam, mając już naprawdę serdecznie dosyć zimna!

 I pozdrawiam wszystkich, którzy dobrnęli do końca, życząc miłego wieczoru!   c.d.n.