"Podróż na tysiąc mil rozpoczyna się od pierwszego kroku"

24.03.2016

Ocalić od zapomnienia. cz 3

I tak oto, od kilku lat, mieszkam, wraz z moją kocio-psią rodziną, w stuletniej chacie. I trudno się dziwić, skoro od dzieciństwa miałam tą wieś, w swoje życie, jakby wpisaną.

I choć od zawsze mieszkałam w mieście, to tak naprawdę, nigdy nie było ono mi bliskie. A ja tęskniłam za wiejskim życiem. I nosiłam tą tęsknotę w sobie, przez długie lata, spychając ją gdzieś do podświadomości, aż w końcu, gdy już dłużej, nie dało się oszukiwać samej siebie, bo dusza coraz bardziej wyła, domagając się wypuszczenia jej na wolność.... opuściłam miasto na dobre.
A potem, zaszyłam się tutaj, w tym domu pod lasem.

 

Oczywiście, to wszystko nie było takie proste. Bo dom był kompletną ruiną... i należało naprawdę poważnie się zastanowić, albo...odwrócić sie na pięcie i odejść... albo, zrobić to, co moja córka zrobiła, uciec do lasu i tam przepłakać kilka godzin w samotności...!
Ale ja, niczego takiego nie zrobiłam. I pewnie i tu,  pomogło wspomnienie wiejskiego domu dziadków i  tęsknota za takim właśnie życiem i to przeważyło szalę.

 I było też tak, że ten dom nie pozwolił mi odejść. Dziś wiem, że to był misternie uknuty plan. A dom... łasił się do moich stóp, obsypując mnie słodkimi, czereśniami, które tylko wtedy, ten jeden, jedyny raz były dla mnie! Bo, już nigdy potem, nie udało mi sie ich zerwać, a od lat, zjadają je jedynie szpaki.
A ja każdego roku zadaję sobie to samo pytanie, patrząc, jak szpaki pożerają na moich oczach czereśnie... Gdzie były wtedy szpaki?!

A zresztą... i tak naprawdę, to i ja wcale odchodzić nie chciałam. Byłam tak zachwycona zrujnowanym domem i jeszcze bardziej zrujnowaną, choć wyjątkowo piękną oborą, jak również bardzo romantycznym, dziko zarośniętym ogrodem... że wcale, nie zamierzałam tego miejsca opuszczać!
Tak, przyznaję, to był naprawdę bardzo romantyczny widok!



I stało się to, co widocznie pisane mi było. A potem dom, udało mi się jakimś cudem, przywrócić do życia. Tak, to prawda, że miałam wtedy tyle energii, zapału, znajdowałam sie w stanie... jakiejś, niewytłumaczalnej euforii i... mogłam góry przenosić! I to było tak,  jakby, ktoś założył mi na oczy... różowe okulary... przez które, wszystko wydawało się... możliwe i takie dziecinnie proste!



 To zdjęcie lubię najbardziej. To przez to OKNO zobaczyłam... mój Świat.... jak przez Różowe Okulary!

I tak oto, już piąty rok tutaj  jestem. 
I kolejna wiosna nadchodzi. I chciałoby się tylko westchnąć...ach, jak ten czas upływa?!
 Wydaje się,że to wszystko było wczoraj, a to już lata minęły.

I kończy się kolejna zima, a ja oddycham z ulgą! Zawsze po zimie, czuję ogromną ulgę. Tak, to moje życie tutaj, wciąż bywa trudne, a palenie w  centralnym bywa wykańczające. I są chwile, zwłaszcza zimą, gdy zastanawiam się... odejść, czy zostać?!

A potem nadchodzi wiosna. Najpierw taka... zimna, blada, nieprzyjazna... brrr... okropna! A potem, przychodzi taki deszcz... który, jak to pięknie ujęła Gorzka Jagoda.... wszystko obmywa! A po nim cała przyroda odżywa... i człowiek też!
 A ziemia robi się taka ciepła, przyjazna... jak matczyna dłoń!

I to jest właśnie ten znak. Znak na niebie i na ziemi... że to już!
A gdy w oddali... ujrzy się kilka żurawi... albo, gdy  nad głową, klucz szarych gęsi przeleci... to można nagle  poczuć, wzbierajacą w sercu radość!

Tak było właśnie dzisiaj. Gdy, po zimowej "niemocie", w jeszcze ciepłym deszczu, wyszłam przed dom z kilkoma bratkami w dłoniach...  i wszystko to, właśnie się wydarzyło!
A ja w oddali zobaczyłam kilka żurawi.... a nad głową przeleciał klucz szarych gęsi... kierując sie ku wodzie. A ciepły deszcz, obmył moją zmęczoną zimową szarugą twarz.
I gdy... włożyłam ręce do wilgotnej ziemi... poczułam nagły przypływ sił i wdzięczność do tej ziemi... bez której pewnie, już i nie umiałabym żyć!



 I potwierdziła się stara jak świat prawda, ta którą moja babcia, przed wielu laty powtarzała : " Jak nie wiesz co zrobić, to idż i włóż ręce do ziemi. A ona da ci ukojenie!"
Mądrość tych słów nigdy nie przeminie.

I to było, jak odrodzenie!

 

 I tak oto, kolejna już wiosna zawitała do mojego siedliska...

 

Moja kocio-psia rodzina ma się dobrze i wciąż się powiększa. Ostatnio przybyła Żabcia, warszawianka bardzo urocza.

 

Maks stał się prawdziwym gospodarzem. Odkąd, dzięki ogrodzeniu, jest na wolności, nie sypia już wcale w budzie, tylko na progu domu.
Jak prawdziwy gospodarz, który na  wszystko, musi mieć oko.


 

Wandzia, jego prawa ręka, sumiennie wypełnia swoje obowiązki, obszczekując wszystko i wszystkich.
 W każdym razie, obydwoje stanowią niezastąpiony zespół!

Koty, jak to koty, wylegują się  na kanapach i fotelach, coraz bardziej upodabniając się do leniwców, tak że nawet  marcowanie, już je specjalnie nie interesuje!

I jak to zwykle z wiosną bywa, planów znów pełna głowa. Bo, wiadomo, że w takim miejscu, jak moje, praca nigdy się nie kończy!
I na pierwszy plan znów wysuwa się plan ratowania obory. Piszę chyba o tym co roku i ... dalej nic nie robię. A ona, coraz bardziej popada w ruinę.

 



To wciąż okazały i piękny budynek. Z zewnątrz jeszcze w całkiem dobrym stanie, ale niestety w środku strop coraz bardziej się zapada, aż strach patrzeć i myśleć, że może runąć.

I gdy patrzę na ten wspaniały okaz architektoniczny, prawdziwą Perełkę tamtych czasów... i na tą jej niezłomną wolę trwania, opierania się upływającemu czasowi... wiem, że muszę znależć jakiś sposób, aby ją ratować!

I choć pojęcia nie mam, jak tego dokonać... bywają chwile, że wciąż patrzę na świat przez... różowe okulary i wierzę, że znajdzie się jakiś sposób i uda się, podobnie jak dom, ocalić i ją od zapomnienia,.
Dobrze by było, gdyby dostała drugie życie i jako... Obora Artystyczna, do czego jest jakby stworzona jeszcze długie lata zaistniała.

Życzę Wam Kochani radosnych Świąt
pięknej, ciepłej i takiej, która rozgrzeje
serca i duszę , wiosny!







18.03.2016

Ocalić od zapomnienia. cz.2

I jeszcze, na małą chwilę, powracam do moich wspomnień, do tamtych dni mojego dzieciństwa, spędzanego w wiejskim domu dziadków.... do mojej Krainy Szczęśliwości.
Do tamtych smaków, zapachów... .do kuchni pachnącej podpłomykami.... do smaku gruszek "klapsów".... do zapachu garbowanej skóry... i wreszcie,o tego najważniejszego chyba zapachu ... do zapachu chleba.



Dziadkowie, jakby to dzisiaj określono, byli samowystarczalni. Dobrze pamiętam ich spiżarnię, w której półki aż uginały się od wszystkiego. I czego tam nie było? Począwszy od wiszących na długich metalowych drążkach, wędzonych kiełbas, szynek, słoików konfitur i najróżniejszych przetworów, suszonych grzybów... aż po wielkie kamionkowe sagany pełne smalcu i masła.
Tylko jednej rzeczy tam nie było. Właśnie chleba. Bo chleb, był jedyną rzeczą, jaką babcia kupowała.

We wsi była piekarnia o wdzięcznej nazwie "U Pipka", w której piekarz Pipek codziennie piekł chleb.
Ach, cóż to był za chleb! Wielkie, okrągłe ze złotą chrupiąca skórką bochny, pachniały już od rana w całej wsi. I już, sam ten zapach, nie pozwalał, aby nie iść i nie kupić tego chleba. Dlatego od wczesnych godzin rannych, ustawiała się przed piekarnią kolejka. A Pipek w białym fartuchu i białej czapie, z rękoma pełnymi mąki, wraz ze swoim pomocnikiem, wynosili na półki ciepłe jeszcze, pachnące bochny chleba.
Chleb błyskawicznie znikał z półek i już po godzinie piekarz zamykał piekarnię, a kobiety wracały  do domu z pachnącymi bochenkami.
 Pamiętam, jak babcia niosła taki bochen na wyciągniętych przed sobą rękach, a na nim leżały zawsze dwie obsypane kryształkami cukru  jagodzianki, dla mnie oczywiście.
W domu, kładła go na czystej ściereczce na środku stołu, robiła znak krzyża, po czym kroiła wielkim nożem grube kromki, które smarowało się własnym masłem, smalcem i posypywało solą, albo cukrem. Do tego mleczna, spieniona "latte" od Krasulki. A na deser jesli, ktoś miał ochotę, ciepłe podpłomyki., które zawsze leżały na kuchennej płycie.
Ach, cóż to była za uczta!

I choć, to już tyle lat minęło... ja wciąż, to pamiętam. A zapach chleba,  który towarzyszył mi przez lata, był zapachem mojego dzieciństwa, zapachem spokoju i bezpieczeństwa, zapachem, który niosłam przez życie jak... świętą relikwię! 



Pamiętam spracowane ręce babci, bez przerwy czymś zajęte, bo przecież pracy był ogrom. Dom, pole uprawne, zwierzęta hodowlane i... to wszystko trzeba było zrobić, nic nie można było odłożyć, czy przesunąć,  bo zwierzę przecież nie poczeka. I to wszystko babcia wykonywała bez słowa skargi! A gdy nieraz, splatając zmęczone ręce na kolanach, jakieś słowa skargi się jej wyrwały, dziadek zaraz ją uciszał: "A dyć cicho być kobieto". I tylko westchnienia rozchodziły się po kuchni.
A zresztą, nawet i na to nie było czasu, bo zajęć była niekończąca się rzeka. Nie było więc czasu na jakieś fanaberie. Była praca w pocie czoła. A potem był  sen zdrowy i mocny jak u dziecka.
Ot, taka prosta kwintesencja życia.

Dzisiaj zastanawiam się, skąd ci ludzie czerpałi na to siłę. Skąd miełi tego ducha?!

 

 

I patrząc dziś, na ich życie, myślę, jak mało było im do szczęścia potrzebne. Nawet łazienka i bieżąca woda,  nie była potrzebna i nigdy nie chcieli jej mieć. A dziadek zwykł mawiać, że wystarczy... wystarczy by żyć, wystarczy by się wyżywić, wystarczy by być szczęśliwym!
I to było, jakby jego życiowe "credo". Niigdy nie chciał mieć więcej... jakby nie rozumiejąc, tej chęci posiadania i gromadzenia przedmiotów, która dziś, ma tak wielkie dla nas znaczenie. A my sami, wciąż pragniemy więcej i więcej...!

Nawet ja sama, podczas mojej ostatniej przeprowadzki, aż się za głowę złapałam, widząc te wszystkie pudla pełne wszystkiego, co zdołałam przez lata nagromadzić, pytając teraz siebie: I po co, to wszystko?!



Zastanawiam się, czy ci ludzie byli mądrzejsi?
 Może i tak... żyli przecież tak blisko z przyrodą, oddychali jej rytmem, a ziemia i zwierzęta były dla nich najważniejsze. Czcili ziemię. Czcili drzewa. Nawet w lasach stawiano małe drewniane kapliczki, dla ochrony życia lasu i zwierząt, albo zawieszano budki lęgowe dla ptaków... Oni żyli w jakiejś niewyobrażalnej symbiozie z naturą, wielbili, szanowali ją, a ona odpłacała im tym samym.
I to była też bliskość ze zwierzętami, które były tak ważne, bo żywiły i wspierały. I pamiętam jak babcia pieszczotliwie przemawiała do swojej krowy: moja ty Krasulko!
Może więc stąd czerpali tę swoją mądrość i siłę?!

 A przecież to była tak ciężka praca, praca w pocie czoła, wykonywana w przeważającej mierze ręcznie, bez maszyn, podobnie jak ich rodzice i dziadowie, którzy w białych wykrochmalonych koszulach... szli w pole z prostymi sierpami w dłoniach.... z radością i z pieśnią na ustach!?

Sama dobrze wiem, jak to ciężko, żyłam w podobnych warunkach, przez pierwszy rok, bez wody i łazienki....obrabiając swój kawałek ziemi... i bywało, że miałam dosyć... a już napewno brakowało mi tej siły i wytrwałości, którą oni mieli.
I dlatego, wciąż jestem pełna podziwu dla tych ludzi!
 


A przecież oprócz codziennych zajęć... jeszcze domy budowali.
I to jak?! Własnymi rękoma, bez projektu, bez architekta... z materiałów, które sami przyciągali z pola, z lasu. I powstawały domy z kamieni, z drzewa, ze słomy, gliny. I stoją takie Cuda, Perełki, prawdziwe Arcydzieła... aż do dziś, mając po setki lat, albo i więcej... tak są trwałe i mocne. I piękne, w tej swojej siermiężnej prostocie, która nawet dziś, tak bardzo zachwyca.
A do budowy takiego domu włączała się wtedy cała wieś, wszyscy budowali wspólnie, na zasadzie sąsiedzkiej pomocy. I to było coś naprawdę wspaniałego, coś, czego dzisiaj się już nie spotyka.

 I znów chciałoby się zapytać, skąd ci ludzie mieli na to siłę?!

Dziadek mawiał, że takie życie prowadzili od pokoleń, z dziada, pradziada, a ciężkiej pracy nikt się nie bał, bo siła i wytrwałość w znoszeniu trudów życia, jest zapisana w naszych słowiańskich korzeniach. Więc nie mogło być inaczej!





To była taka normalność, jakiej teraz nam niekiedy brakuje.
 To był porządek rzeczy prostych, w którym była, jakaś niewyobrażalna głębia ukryta?! 

Dzisiaj, nie ma już tamtych ludzi. Nie ma kowala Janka... nie ma szewca, który robił buty... nie ma piekarni u "Pipka".  Jest za to nowoczesny, ogólnospożywczy sklep, w którym o każdej porze dnia, można kupić świeżutki, zapakowany w folię chleb. Tyle tylko, że bezzapachowy.

I są takie chwile... gdy zatęsknię za tym światem. I chciałabym, ocalić go od zapomnienia, bo wiem, że był  DOBRY.
I, że był... jakby skrojony na miarę człowieka. A jednocześnie taki zwyczajny!
Zwyczajne życie i  i zwyczajni ludzie. 
A tyle ciepła i spokoju było w tym świecie?!



Cóż, dzisiaj to wszystko, nieubłaganie odchodzi w zapomnienie. Niewiele już takich chat, niewielu takich ludzi pozostało. A szkoda, bo mądrości życia już nikt nas nie nauczy?!
I tego życia, jak skała, jak opoka, tradycją i pracą silnego. 

14.03.2016

Ocalić od zapomnienia.

Są takie miejsca, są tacy ludzie, sa takie chwile... o których myśląc, robi się człowiekowi tak bardzo ciepło na sercu, to tak, jakby ktoś nagle... plaster cieplego miodu na nim położył.
Dla mnie, takim plastrem ciepłego miodu na sercu są... wspomnienia z dzieciństwa, spędzanego w wiejskim domu moich dziadków. 

I to będzie taka... podróż sentymentalna do tych chwil mojego dzieciństwa, do wspomnień, do smaków, do zapachów, do tamtych szczęśliwych dni.
Do mojej  Krainy Szczęśliwości!
Krainy, do której jak na skrzydłach leciałam... i z której, ze smutkiem wracałam!


Pamiętam dom w dolinie i ogród i sad... i otaczające go wzgórza... i rzekę i las.
I pola...  i łąki aż po horyzont... i  pasące się krowy, a dalej konie i owce.
A na podwórku kury, kaczki i gęsi.
I studnię z niemalże żródlaną, krystaliczną wodą.

Pamiętam, jak każdego ranka budziło mnie glośne pianie wielkiego koguta, zawsze o tej samej porze i zawsze bardzo wcześnie, a potem zapach świeżego chleba i kubek ciepłego mleka, jeszcze z pianką, z porannego udoju babcinej Krasulki, czekał na kuchennym stole. Taka mleczna "latte" na dobry początek dnia.

Taką właśnie wieś, sielsko-anielską, w której wszystko miało swoje właściwe miejsce, człowiek, zwierzę, ptak i  owad, zapamiętałam z dzieciństwa. Wieś, w której ludzie, przyroda i zwierzęta żyli w zgodzie ze sobą i z otaczającym ich światem.
To byla wieś przyjazna człowiekowi, bo i świat był wówczas jakby bardziej przyjazny. Pamiętam, że babcia, nigdy domu nie zamykała, a klucz wisiał w sieni, tak sobie, na wszelki wypadek, gdyby komuś chciało się go użyć.


Dom dziadków był niewielki, raptem dwa pokoje i kuchnia, wyposażony w proste meble i sprzęty. 
W sypialni wielkie dębowe łoże, na którym piętrzyły się  puchowe pierzyny, nad nim święte obrazki. W rogu piec, przy oknie telewizor, bardziej chyba jako ozdoba, bo nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek był włączany, a leżąca na nim koronkowa serwetka i wielka rozłorzysta paprotka, jedynie to potwierdzały.

Drugi pokój był kiedyś pokojem czterech synów babci, choć właściwie w niczym nie przypominał pokoju dziecinnego, a śladu biurka, czy regału na książki trudno byłoby się w nim doszukać. Synowie, gdy jeszcze w domu mieszkali odrabiali lekcje przy stojącym na środku pokoju stole, a spali w kuchni. Do szkoły jeżdzili jedynym, wysłużonym już rowerem i to na zmiany.
W domu nie było łazienki, ani bieżącej wody. Studnia, miska i mydło... to było wszystko, co do codziennej higieny było potrzebne.

Dzisiaj powiedziano by może... "taka nędza". I może nawet, zabrano by te dzieci do jakichś pełnych wygód Ośrodków, gdzie mogłyby rozwijać się prawidłowo, korzystając z tych wszystkich wygód, których we własnym domu nie mieli.
Ale oni sami, nigdy nawet tych niedogodności  nie zauważyli, zawsze, uważając się za szczęśliwych. A dla mnie, ten dom był najpiękniejszym domem na świecie!

To była taka Normalność, normalność, która teraz, jest dla nas niewyobrażalna!


 Pamiętam starą, rozłożystą gruszę, pod którą rozkładaliśmy koce do zabaw, a gdy pragnienie dawało o sobie znać, zrywaliśmy owoce prosto z drzewa, soczyste i tak słodkie, że sok spływał po brodzie, a ich smak pozostał w pamięci do dziś.

Dziadek był szewcem. Ale takim prawdziwym, co to buty robił! A w przylegającej do domu oborze mieścił się jego warsztat. Było to jedno pomieszczenie, spełniające jednoczesnie funkcję kuchni, pokoju dziennego, łazienki i warsztatu. To właśnie tutaj  koncentrowało się całe życie rodzinne. To tutaj babcia codziennie rano rozpalała "pod kuchnią", przynosiła we wiadrach wodę ze studni, gotowała posiłki i to tutaj na zbitym z kilku desek pod oknem "warsztacie" dziadek robił buty.
A miarowy stuk jego szewskiego młotka, odmierzał wolno płynący czas.

Często przysuwałam sobie stołeczek do okna i patrzyłam jak dziadek pracuje , jak garbuje skóry, jak potem suszą się porozwieszane na sznurkach, jak wycina formy ze skóry, jak je klei i przybija malutkimi gwożdzikami do podeszwy, jak cienkim dłutem z malutkich dziureczek wychodzą przepiękne wzory na skórze, aż w końcu jak spod jego palców wychodzą gotowe już buty.
I trudno byloby dziadka o cokolwiek zapytać, czegokolwiek się dowiedzieć. W milczeniu pracował, w ciszy, ale widać było, że w to co robi,  wkłada całe swoje serce. 
A ja od samego już patrzenia znałam chyba cały proces tworzenia butów. I to było tak fascynujące, że mówiłam sobie wtedy, iż napewno zostanę szewcem!

A potem gotowe już, stały w pokoju w równym rządku pod ścianą. Ach, cóż to były za cuda, prawdziwe arcydzieła!
Każdy w innym kolorze, o innym fasonie, a wszystkie z mięciutkiej, na różne kolory barwionej skórki. Te damskie były na niewysokim słupkowym obcasie, tzw.czółenka. A męskie tradycyjne czarne lub brązowe.
 Dzisiaj takie ręcznie robione buty zrobiłyby pewnie furorę, nie mówiąc już o ich cenie.

Raz w miesiącu jechaliśmy konnym wozem na targ i tam dziadek je sprzedawał, pewnie za niewielkie pieniądze.
A wszyscy domownicy chodzili w dziadkowych butach, babcia miała  ich kilkanaście par, w różnych kolorach i fasonach, stały obok szafy, gotowe do niedzielnego wyjścia.

Nic więc dziwnego, że zapach garbowanej skóry pozostał w sercu na zawsze.
Tak jak i zapach palonych świec o zmierzchu, w domowym ołtarzyku, w rogu pokoju, gdy do codziennej modlitwy klękała cała rodzina. A święconą wodą skrapiano dom i budynki gospodarcze wraz z mieszkającą w nich zwierzyną.

A niedziela była prawdziwym świętem i to był dzień kościelny. I to dla całej wioski. Pamiętam jak babcia już od rana się szykowała. Jak najpierw dlugo przed lustrem zaplatała warkocz i upinała go szpilkami w misterny węzeł. I jak potem zakladała koronkową  bluzeczkę i plisowaną ciemną spódniczkę. Do tego czółenka w odpowiednim kolorze, nieraz wybierała te, które najbardziej lubiałam, ciemnoczerwone z różanym motywem po bokach, na niewysokim słupku. Na koniec smarowała twarz i swoje spracowane ręce gliceryną, na ramiona zarzucała kwiecistą chustę...  i efekt końcowy byl olśniewający, a wtedy ja wstrzymywałam oddech.
Dziadek tradycyjnie wkladał czarny garnitur, białą koszulę i krawat. Do tego czarne, własnej roboty,  wypastowane i wyglansowane buty, a na głowę czarny kapelusz.

Szliśmy wszyscy razem, tak odświętnie ubrani, babcia z dziadkiem w pierwszej parze, trzymając się pod rękę, dostojni, stanowili piękną parę. A za nami i przed nami inne rodziny. Też wszyscy odswiętnie ubrani. Po drodze dołączało do nas wujostwo. Wszyscy się pozdrawiali. Cała wioska szła, oczywiście pieszo, a w domu pozostawali jedynie chorzy i niedołężni. A po kościele był wspólny obiad u dziadków. Bo dziadek zwykł mawiać, że wspólny posiłek i wspólna modlitwa są najważniejsze.

I tak było zawsze, a ja nie przypominam sobie, aby coś stanęło temu na przeszkodzie, aby coś mogło zakłócić rytm tego życia, jego porządek, który nadawał mu jakiś nieopisany sens. 

 To były tradycje i rytuały, bez których nie wyobrażano sobie wówczas życia i od których niewyobrażalne było, aby odstapić. Nie było żadnych  innych zamienników i być nie mogło. To życie było, jak przesłanie, zapisane w niepisanej "Księdze Życia"  i od pokoleń praktykowane . 
To była codzienna, ciężka praca. I to była też wiara, która dawała poczucie sensu i bezpieczeństwa, która chroniła ludzi i zwierzęta oraz cały ich  dobytek.

To życie było tak przewidywalne i... tak poukładane. Tu nie mogło być miejsca na jakieś zmiany, czy zachwiania. Ono było jak skała. Trwałe, opierające się wichrom i burzom, niezmienne i jak opoka silne.

c.d.n.