"Podróż na tysiąc mil rozpoczyna się od pierwszego kroku"

19.02.2015

Wsi spokojna... wsi wesoła...

....  życzliwa ludziom i zwierzętom.
 

O takiej wsi marzyłam! Taką też, znałam z dzieciństwa, spędzanego u babci na wsi. Wieś pełną zapachów i smaków. Pachnącą świeżym sianem, ziołami i chlebem... sprzedawanym w jedynej piekarni, gdzie wszystkie kobiety z rana ustawiały się w kolejce po gorący, dopiero co wyjęty z pieca chleb, który piekarz Pipek piekł dla całej wsi.  Dobrze pamiętam ten wesoły, rozjazgotany tłum  kobiet pod sklepem, te poranne wyjścia po chleb, były jedyną okazją do wspólnych spotkań i rozmów.
A potem wracało się do domów, niosąc przed sobą ten  pachnący, wielki, rumiany bochen chleba... jak skarb jaki... na wierzchu, którego leżały zawsze dwie jagodzianki, obsypane obficie krzyształkami cukru... o tak zniewalającym zapachu i smaku.... które ja, niemal natychmiast pochłaniałam, czując jak jagodowy, słodki  sok spływa mi po twarzy...
Nie, tego... nie sposób zapomnieć, nawet gdyby....bardzo się tego chciało!

Te smaki i zapachy dzieciństwa, przetrwały lata. I z czasem stało się to moim marzeniem. To, aby odnależć je i... taką wieś. A potem żyć szczęśliwie wsród zapachu kwiatów i ziól, wśród przyjaznych ludzi i szczęśliwych zwierząt.
W poszukiwaniu takiej wsi, zjeżdzilam szmat drogi, a moje wędrówki trwaly latami. Widzialam wiele wiosek, niektóre były tak cudne, a ludzie tak życzliwi, że chciało się... natychmiast tam pozostać... i tylko miejsca w nich dla mnie nie było.

I tak w końcu trafiłam do mojej wsi. Niewielkiej, takiej na kilka domów, otoczonej  lasem i polami, z dala od bitych dróg, o zapachu lasu i świeżo skoszonej trawy, ziół i kwiatów.  Wszystko zdawało się być tak, jak wtedy w dzieciństwie... Idylla! Tak wówczas myślałam... zakochana i zauroczona miejscem, które znalazłam. 
Wsi...  moja. Czy naprawdę moja?!


Ostatnio, gdy jeżdziłam i szukalam Bubusia, zajechałam do mojej wsi.
Wiem, to brzmi dziwnie, to tak, jakbym miieszkała gdzieś poza nią. Ale tak właśnie jest. I jedyne,co mnie wiąże z tą wsią, to adres. Należę do niej, choć w rzeczywistości nie mam z nią nic do czynienia. I nawet droga do mojego domu prowadzi przez las, a nie przez wieś.


 


Ufff...i  chyba zanosi się na coś dłuższego... może jakoś przez to przebrniecie?!

Tak więc, gdy zaginął Bobo, wybrałam się tam. Do mojej wsi..
To dziwne, myślałam, zawsze tam jadę, gdy coś się dzieje z moimi psami, ale zawsze je znajduję... tylko  teraz jest inaczej. Choć jeszcze wtedy miałam nadzieję.
Już sama droga do wsi nie napawa otuchą, zwłaszcza jesienia i zimą, wielkie koleiny i zwały błota nie pozwalają ani przejśc, ani przejechać, a auto ślizga się, jak na lodowisku, rozbryzgując zwały błota.
W połowie drogi między moim domem, a wsią, stoi dom  najbliższego sąsiada. Mijam go, postanawiając zostawić to, co "najlepsze" na koniec.


 


Wjeżdżam do wsi. To biedna wieś, robi wrażenie zapomnianej przez Boga i ludzi. Kilka domów, stojących w niewielkiej od siebie odległości, wszystkie z eternitowymi dachami, odrapane i zaniedbane, z tyłu skromne podwórka i niewielkie ogródki warzywne.

 Staję przed pierwszym z nich po prawej stronie.
Mieszkają w nim miastowi, jak mówi się  powszechnie o osiedleńcach  z miasta. To najładniejszy z domów, odremontowany, choć nie całkiem, z nowym czerwonym dachem.
Bylam już tu kiedyś... i to wówczas dowiedziałam się o ich zastrzelonym przez leśniczego psie.
Tym razem nie zostaję zaproszona do środka, a drzwi uchyla mi starsza kobieta, matka młodych, mówiąc krótko, że mojego psa nie widziała. Wiem, ma do mnie pretensje, że moje oba psy biegają po ich podwórku i rzucają się na ich psy, a  Bobuś podobno porwał latem obrus na stole ogrodowym. Od tego czasu nie rozmawia ze mną, choć tłumaczyłam, że to niemozliwe, bo Bobuś to najgrzeczniejszy pies pod słońcem...  Był?!
Tę sprawę puściłam dawno w niepamięć. Ale ona widać nie zapomniała i pewnie nigdy nie zapomni... nawet, teraz, gdy Bubusia już nie ma!
Cóż, tak już jest, że ludzie pielęgnują w sobie pamięć o tych wszystkich nieważnych sprawach, zapominając o tych naprawdę ważnych...


 


W domu obok mieszkąją dwie młode rodziny z małymi dziećmi. Jedna z nich, to też osiedleńcy z miasta. Wielki owczarek niemiecki podbiega do płotu, ujadając grożnie, po chwili z domu wychodzi młoda kobieta, wiąże psa i zaprasza do środka.To jedyna sąsiadka, z którą utrzymuję nieco bliższe, choć też raczej sporadyczne kontakty.
Jej pies został w ubiegłym roku zastrzelony. K. parzy herbatę, a ja myślę, że to jedyny dom, w którym mogę liczyć na jakiś poczęstunek.
Rozmawiamy o psach.Teraz łączy nas tak wiele, myślę ze smutkiem, obie nie ukrywamy łez.
Potem temat schodzi na sąsiadów. I gdy mówię, że jej sąsiadka nie wpuściła mnie do domu, K. wcale się nie dziwi. Z nia też nie rozmawia, po tym jak nasłała na nich policję,gdy  mąż wywoził gruz, a ona myślała, że to śmieci. I od tej pory ich sąsiedzka  "przyjażń" się skończyła.
 Opowiada też o A. swojej sąsiadce obok, z którą od dawna są skłóceni, a wciąż toczy się spór o renowację współnego dachu, bez skutku, a ona ostatnio została obrzucona wyzwiskami, gdy powiedziała że i tak dach  zrobi, nawet bez jej zgody, skoro takowej dostać nie może.
 "Jak ja tobie zazdroszczę" wzdycha " że mieszkasz na uboczu. Jak ja mam już tego dosyć, tych pomówień,  donosów, kłótni! Myślimy poważnie  o sprzedaży i wyprowadzce! "
 Szkoda, pomyślałam ze smutkiem , bo domek naprawdę ładny, a oni tacy mili i życzliwi.

 

Żegnam się i idę do sąsiadki mieszkającej obok. Drzwi otwiera mi młoda, bardzo szczupła kobieta, o smutnej twarzy. Zaprasza do środka. A. znam przelotnie, któregoś  roku wzięła ode mnie dla swoich dzieci dwa kotki. Najpierw małe były w domu, potem ze względu na zanieczyszczenia jakich dokonały, zostały wyeksmitowane do garażu, z którego uciekły i  podobno dzieci sąsiadów je zamęczyły.
A. ponownie wraca do tego tematu, choć wcale o to nie pytam, a może dręczą ją jakieś wyrzuty sumienia? Słucham , a ona wylewa z siebie potok żalu, który płynie jak rzeka, słucham o ... dzieciach, wiecznie chorych i nie mogących odnależć sie w tej wsi... o sąsiadach nieżyczliwych i złośliwych... o mężu pijaku i nierobie... o tym, jak to jej samej jest ciężko. Patrzę na jej zbolałą twarz, na śliczne wnętrze domku, które mąż wyremontował... i gdy o tym mówię... ona macha jedynie ręką, wydyma usta z pogardą,  mówiąc, że  to taka prowizorka! I, że już  tego nieroba i pijaka nareszcie wyrzuciła! Tylko kiedy zdołal to wszystko zrobić, skoro tak pił, myślę. Wiem, że był pracowity, poprawiał u mnie kilka rzeczy, po fachowcach. Ludzie mówią, że to ona zatruwała mu życie, bo i kontakty z dziećmi miał utrudnione. A teraz jak odszedł, to dzieci tylko chorują, a mały gdy wraca ze szkoły, to od razu kładzie się do łóżka, tak go żoładek boli.... i są pod opieka psychologów... przerywam powtórny potok...  i zbieram się do wyjścia.

Jadę dalej, otwieram szybę, z przyjemnoscią czując chłodny powiew wiatru na twarzy. Obok na siedzeniu Wandzia, zawsze radosna, szczęśliwa...





Podjeżdżam do ostatniego, trzeciego domku po lewej stronie.Mieszka w nim dwoje starszych ludzi. Dwa niewielkie kundelki witają mnie, ujadając zaciekle, po chwili z domu wychodzi ich właściciel. Uśmiecha się przyjażnie. Lubię go, choć zaledwie parę  razy z nim rozmawiałam. " Nie proszę do domu, ale żona taka słaba i trochę nieporządku przez to jest" mówi przepraszająco.
" Kiedy ja tak  przy płocie lubię" mówię i  pytam o Bubusia...  nie, nie widział, choć czasami tak... widział, jak oba z naszymi biegali po wsi. Jeszcze przez chwilę rozmawiamy, pytam o zdrowie, o syna, który za granicą pracuje, a którego żona niedawno opuściła, zabierając obie córki... a nowo wyremontowany dom stoi teraz pusty. Patrzę na dom, pamiętam jak syn go remontował, a śmiech dzieci niósł sie echem po polach.
Jaka szczęśliwa rodzina, myślałam wówczas, gdy któregoś dnia tamtędy przejeżdżałam... i dziadkowie tacy mili...! Głęboki cień kładzie się na twarzy starszego człowieka, gdy o tym mówi.


 

Idę do domku naprzeciwko, w którym mieszka jego córka. To ostatni dom we wsi, pięknie położony wśród pól, pod ścianą lasu. Wstrzymuję na moment oddech, patrząc na roztaczający się wokół widok. Czy ci ludzie w ogóle  to dostrzegają... czy widzą to, w jak pięknym miejscu przyszło im żyć... czy jedynie pochłonięci są tysiącami spraw, nie pozwalającymi cieszyć się życiem?!

Do domu nie pukam, wiem, że U. i tak nie wyjdzie. Tylko raz jeden, wyszła na moje powitanie,gdy męża w domu nie było. Szkoda, bo lubię tę kobietę i chętnie bym z nią pogadała.
Z obory wychodzi jej mąż, idzie do mnie chwiejnym krokiem. Pytam o Bobusia... śmieje się, małe cwane oczka, zawsze przenikliwe, dziś zamglone i wesolutkie patrzą na mnie... "a co to tylko o tych psach i psach  stale... napije się z nami!". Widać zeszłam już na psy. W oborze siedzi jeszcze jeden chłop, macha do mnie zachęcająco, na prowizorycznym stole stoi  butelka i szklanki.  S. pije od rana i nawet się z tym nie kryje przed żoną. Wiem, ona i tak nie ma tu nic do powiedzenia. 


 


Ostatnim domem we wsi jest długi, parterowy budynek po byłym PGR-rze, brzydki i odrapany, sprawia przygnębiające wrażenie. Mieszkają w nim cztery rodziny. To najgorsze miejsce, jakie znam. Przez resztki pięknej niegdyś bramy i ceglanego muru wchodzę na podwórze. Mam wrażenie, że jestem na jakimś złomowisku, czego tu nie ma! Stare maszyny, rowery, polamane meble, dechy, złom... a między tym wszystkim gromada psów wszelakiej maści, szczekających teraz zajadle. Mijam to wszystko, zgrabnym slalomem, wpadając przy okazji w błoto. Ale moje gumiaki są niezawodne w takich chwilach.


 


W pierwszej części domu mieszkają "gospodarze". Dwójka starszych ludzi, którzy kiedyś gospodarzyli, a teraz rządy przejęli synowie, nie bardzo przejmujący się gospodarką, a bardziej życiowymi uciechami.
W stronę obór i kurników nawet nie patrzę, nigdy tam nie byłam, ale i tym razem chcę sobie zaoszczędzić tego widoku.
 Pukam do drzwi, gospodyni o kuli staje w progu, pytam o psa... nie, nie widziała. Drzwi zostają zamknięte.
Wiem, że nie darzą mnie sympatią. To właśnie ona opiekowała się Heleną, pod koniec jej życia, gdy ta nie mogła już chodzić. A w zamian za opiekę Helena zapisała jej dom. Potem odnalazla się jakaś dalsza rodzina Heleny i Władysława, która podważyła testament i dom w jednej części przyznano owej rodzinie, a w czterech częściach gminie. A potem ja stałam się jego właścicielką. Ale oni ,wciąż mają o to do mnie żal.




 W następnej części budynku mieszka trzech braci P. z rodzinami. Są słynni na całą okolicę. I w zasadzie nie trzeba mówić, gdzie się mieszka, wystarczy, wymienić to nazwiskao, a już wszyscy wiedzą, że to tam, gdzie mieszka "dewiacja"...  I mówią.... Aaaa... to tam!
Przed  drzwiami pietrzą się stosy śmieci, szmat, starych rupieci i niesamowite ilości butelek, walających się dosłownie wszędzie. Omijam zgrabnie to wszystko i  pukam do ledwo trzymających się kupy drzwi. Tu mieszka W. z żoną i 9-tką dzieci.
Drzwi otwiera jeden z najstarszych chłopaków... i w oczy od razu rzuca mi się sterta leżących w kącie butów, narzucanych jeden na drugi, byle jak... duże, małe... ten stos butów wydaje mi się tak dziwnie znajomy... już gdzieś to przecież widziałam...!
Pytam o psa, nie odrywając wciąż wzroku od tych butów, z chęcią weszłabym dalej, ale chłopak nie zaprasza. Większość dzieci w tej chwili jest w szkole, z głębi słychać jedynie głośne dudnienie muzyki. Ciekawa jestem bardzo, jak oni żyją w tych dwóch pokojach, ale pewnie nigdy tego nie zobaczę. Słyszalam różne wersje, ale nie wiem, czy prawdziwe, więc nie bedę ich przytaczać.
"Jest mama." pytam. Nie ma. O ojca nie pytam. Wiem, że siedzi w więzieniu. Po tym, jak okazało sie, że żona dopuściła się zdrady małżeńskiej, a zdradzona przyjechała do zdradzonego, aby go o tym poinformować... W. nie zdzierżył i rzucił się na swoją połówkę, wezwano policję... W. rzucił się również na policjantów, jednego pobił dotkliwie, innego ugryzł w palec. Potem był proces, matka zapłaciła dzieciom, aby zeznawały przeciwko ojcu. Udało się. W. dostał wyrok kilku lat. Za znęcanie się nad dziećmi, żoną i zwierzętami. On podobno palił psy i koty na oczach własnych dzieci..........!!!
Teraz matka ma  podobno nowego przyjaciela i w związku z powyższym, w domu rzadko bywa.
Dzieci są więc same. Ostatnio rodzina się zmniejszyła, jedna córka uciekła z domu, nie kończąc szkoły i już ma własne dziecko. Druga, nastoletnia zajmuje się młodszymi i nie ma czasu na naukę. Tam ponoć już dzieci piją.

To właśnie W. pracował u mnie przy rozbiórce dachu, a potem jako stróż. Gdy przyjeżdżałam w przyczepie była melina pijacka, a stosy butelek sięgały okna. Wyrzuciłam go ... a on wygrażał mi, że tu jest PAW....O! I żebym o tym nigdy nie zapominała! Bo nawet, gdy zapomnę, to on szybko mi  to przypomni!!!!
Cóż, bałam sie przez jakiś czas. Potem W. ucichł. A dzieci okazały się grzeczne i miłe, pomimo takiego życia. Zawsze witają się grzecznie, nawet ze starszymi chłopakami, których sie najpierw bałam, teraz żyję w zgodzie.  Młodsze przychodzą niekiedy pomagać, dostają parę groszy na słodycze.

Daję chłopakowi  kilka puszek dla psów, mówiąc, że to po Bobusiu i idę dalej.

Drugi z braci, w mieszkaniu obok,  z żoną i piątką dzieci, drzwi wcale nie otwiera. Wiem, ze obydwoje piją i wstają dopiero po poludniu, gdy dzieci wracają ze szkół. 

W ostatnim lokum mieszka trzeci brat z trójką nastoletnich dzieci, które sam wychowuje po tym jak żona go pozostawiła, a raczej uciekła z innym. On sam najporządniejszy ponoć z nich wszystkich i jedynie sporadycznie pijący. Rezygnuję z odwiedzin, wołam Wandzię i wyjeżdżam ze wsi.

Staję pod domem najbliższego sąsiada. To ci ,od Adasia, którego w ubiegłym roku zabrano do Domu Dziecka, pisałam już o tym w "Opowieści  wigilijnej"....

,


 W domu mieszkają oprócz matki i jej przyjaciela, jeszcze babcia i dziadek Adasia. To właśnie Wandzia jest od nich, uciekła, gdy było jej już bardzo żle. Była ciężarna, więc czuła jaki los może ją spotkać. To właśnie ona nauczyła moje psy uciekać do lasu i polować na zwierzęta, gdyż sama w ten sposób musiała zapewnić sobie pożywienie. Wiem, że zwierzęta maja tutaj ciężki żywot, podobnie jak dzieci.  Adaś ma rocznego braciszka. Wrócił latem z Domu Dziecka... ale nadal jest jak małe, bardzo zranione, agresywne zwierzatko. Matka twierdzi, że...  "psychika już mu siadła, więc i dziwić się nie ma co!"

 Pukam do drzwi. Na progu siedzi mały czarny kotek, bez... ogonka. Jest młody, wiem, wzięli go latem wraz z drugim, po tym, jak ja im swoich odmówiłam. Patrzę osłupiała. Wychodzi córka z dzieckiem na ręku, pytam o kotka, co z ogonkiem...?!  "Mama przytrzasnęła mu drzwiami od auta!" Wzroku nie mogę oderwać od tego maleństwa, pozostałe dwie kotki leżą nieruchomo na parapetach.... są osowiałe, nic dziwnego, skoro nigdy jescze nie wykarmiły swoich małych! Czy też zostają spalone?! Pytam, gdzie drugi kotek, przecież były dwa?! Wzruszenie ramion, to jedyna odpowiedż.

Z tyłu domu, całkiem na uboczu skamle i szczeka starszy pies, który tylko nocą jest niekiedy spuszczany.
Drugi, wzięty tego lata piszczy i skamle, łasząc się do jej nogi, ale  ona odpycha go brutalnie nogą.
To Adaś kiedyś tak rzucił Wandzię o beton, że była cała we krwi.
Myślę... dlaczego w szkołach uczą tylu różnych bzdur.... !!!
I dlaczego...  Empatia nie jest pierwszym i podstawowym przedmiotem szkolnym!!!

Mówię do sąsiadki, że wezmę tego kotka. Absolutnie nie chce o tym słyszeć. Są do niego przywiązani, choć on nigdy nie był w domu. A koty są im potrzebne, bo myszy sie rozplewiły  i nieważne,że one nawet się nie ruszają, aby je złapać... i dlatego latem wezmą dwa nowe koty od jej brata!  Myślę, że się przesłyszalam... i mówię, ze jeśli zwierzęta czują się kochane i nakarmione, to napewno będą łowić!
Moje słowa, trafiają w próżnię, tutaj, w tej rodzinie.

Powinnam... wiem, dobrze wiem, co powinnam! 
Ale... jestem skazana na tych ludzi, tu na tej wsi, to moi najbliżsi sąsiedzi i gdy potrzebuję pomocy, tylko oni mogą mi jej udzielić!
I ta prawda mnie powala... pokazując mi całą moją bezsilność!


Wracam. Jadę wzdłuż ściany lasu. Las zawsze jest piękny, dostojny i szlachetny. Przyroda nigdy się nie skala... A człowiek?!
Obok mnie Wandzia, szczęśliwa, kochana, ufna.  Chociaż ją zdołałam uratować, myślę i czuję jak fala wsciekłości mnie zalewa!
A bezsilność... to najgorsze ze wszystkich uczuć, dławi w gardle. Chce mi się wyć, krzyczeć...i  jak dobrze, że nikt nie słyszy !
Wsi spokojna... wsi wesoła...! Tak długo cię szukałam i w końcu... znalazłam, wybierając tę... jedną,  jedyną,  spośród tysiąca innych!

I tylko idylli brak!
Ale... czy życie to idylla?!
Przecież to... płacz i śmiech,  radość i rozpacz, ból i krzyk! Życie to...  jak opera, w której żadnego z tych uczuć, nie może zabraknąć!
I może... tylko wtedy, człowiek wie, że żyje naprawdę!? Tak prawdziwie! Tak... jak ja, tutaj... w mojej wsi!


 
















.










5.02.2015

W zimowej szacie.

Jak ja uwielbiam  tę bezkresną,  śnieżną biel...!
I taką zimę ze śniegiem, słońcem i niewielkim mrozem, można wtedy poczuć się jak na urlopie, gdzieś w górach.
I nie sposób, nie utrwalić jej w obiektywie.
Zobaczcie zresztą sami, czyż nie jest pięknie...?




 A świat taki spokojny... czysty... taki niezwykły...
 I gdyby spokój mógł mieć kolor, byłaby to ... z pewnością  biel.




Choć są ludzie, którzy nawet i tego zdają się nie zauważać... i nawet tutaj.
Dziś właśnie sąsiad przechodząc,  gdy odśnieżałam, wzruszył jedynie  ramionami, mówiąc "a po cóż komu  ta zima... tylko odśnieżać trzeba!"



A my lubimy teraz  włóczyć się  po zaśnieżonych drogach... ja, Wandzia i Maks... a potem przyjść do ciepłego domu i usiąść przy ogniu z kubkiem gorącej imbirowej herbaty w dłoni...





 Taki cichy czas... gdy spokój otula ziemię.