"Podróż na tysiąc mil rozpoczyna się od pierwszego kroku"

25.01.2015

Odejście Anioła.

Dziesięć dni po Bubusiu odszedł Aniołek.
Tak cicho, cichuteńko... tak jak żył, tak odszedł.
Przynajmniej wiem jak, zatruł się. Wieczorem wrócił z lasu i był chory. Myślałam, że to jakieś zwykłe  zatrucie, i że przez noc wydobrzeje, a rano będzie zdrów, tak, jak to zwykle bywało. Ale tym razem było inaczej. Rano już nie żył. A ja nawet nie mogłam mu pomóc, nie wiedząc, że to coś tak grożnego.

Był taki łagodny, dobry, kochany. Miałam do niego słabość, był moim pupilkiem, może dlatego, że to dziecko Loli...
Wyrósł na pięknego, dorodnego kota... choć żył tak krótko!


 


To smutny bilans noworoczny. W odstępnie zaledwie kilkunastu dni odeszły dwa stworzenia.
A w sumie przez cztery lata... pięć!

Żyły szczęśliwie, choć tak krótko.
Tak, to cena wolności, jaką ponoszą za to życie tutaj!
Mają dom i wolność, są szczęśliwe, a ja z nimi.
To pewnie lepsze... krótkie i szczęśliwe życie, niż długie i smutne....
To w końcu jakieś pocieszenie...




Teraz Róża przejęła rolę mojej pocieszycielki.
Cały czas jest w domu, śpi w Bobusia koszyczku, przychodzi na kolana, mizia się.
Ona, najbardziej niezależny kot, sama mądrość...

Tak, wiem... nie powinnam się przywiazywać, wiedząc, że one tylko na jedną chwilę są mi dane.
Te piękne, wolne i niezależne stworzenia... wszystkie odejdą kiedyś do innego świata... a ja będę wiedziała, że tam są, bezpieczne i szczęśliwe, tak jak były tutaj!
Tak , powinnam się uodpornić na ich odejścia!
Tylko jak?!




I powinnam... nie brać już nowych zwierząt pod żadnym pozorem.
Tak, jak orzekła sąsiadka, gdy jej powiedziałam ,
"Ciesz się!" wykrzyknęła " masz teraz mniej do garnka!"
Przez chwilę nawet z zazdrością popatrzyłam na nią, że też ona tak może!
"A tylko już nowych nie bierz!" zakończyła.

Tak...  nowych już nie będzie.... chyba, że jakieś porzucone, zbłąkane, głodne...
Bo i jak tu żyć bez nich?!
Kiedyś tak żyłam, w moim poprzednim życiu, nie miałam kotów, których przecież nie cierpiałam... i miałam spokój.
A teraz?!
Teraz.... wiem, że będą nowe!


I może to już taki mój los... i taki sens życia... żeby dawać innym, choć na  jedną, krótką chwilę dom i miłość... 



.


17.01.2015

List do Przyjaciela.

Zawsze bałam sie tego dnia. Choć, czułam, że kiedyś nadejdzie. I że jedynie czai się, ukryty gdzieś za rogiem. I nadszedł, tak niespodziewanie, wyłonił się z mroku.
Tego dnia nic mi się nie udawało, a wszystko było nie tak. I ten wiatr... który wiał od kilku dni, to wycie, łkanie, zawodzenie... Było coś szaleńczego i przerażajacego w tym wianiu... a potem  łkanie i zawodzenie przybrało na sile... i słychać było tylko to i mój krzyk!

To był dzień, w którym Bobo odszedł.
Właściwie to nie wiadomo, co się stało,  może został zastrzelony... a może wpadł we wnyki... albo, może wilki go napadły, ponoć ich pelno w tych lasach... Wiem tylko, że już nie wróci, a jego łkanie wciąż niesie się w oddali...

 

 To już tydzień, jak odszedłeś, a ja piszę list do ciebie.

Bobo... tyle imion miałeś, byłeś Bobuniem, Bubusiem, Bubuleńkiem.... ale najważniejsze to... Przyjaciel.

Moim przyjacielem stałeś się od pierwszej chwili, gdy jako kilkumiesięczny szczeniak pojawiłeś się w naszym domu, miałeś być do towarzystwa Maksia, miałeś mu pomóc jego chorą, poranioną duszę uzdrowić.
I udało się. Przy tobie, Maks odzyskał radość życia i staliście się przyjaciółmi na śmierć i życie!




A potem przyszła Wandzia, z wielką raną na grzbiecie, szczenna i została. Byliście nierozłączni, zawsze razem. To ona nauczyła was polować... taki sposób jej wpojono na zdobycie pożywienia. I ten obudzony w  was instynkt, pozostał... a ja drżałam za każdym razem, gdy was nie było...

Tak krótko żyłeś, tylko dwa i pół roku było nam dane być ze sobą... ale i tak dziekuję ci za te chwile, to był piękny czas, pełen radości i szczęścia.

Byłeś tak przyjacielski, do całego świata przyjażnie nastawiony. Nawet z kotami żyłeś w zgodzie, a największą twoja przyjaciółką była Róża... i nie było dnia, żebyście się nie pomiziali.... to było takie rozczulające... i nawet z syczącą wiecznie Polinką zawarłeś rozejm, zawsze ustępując jej z drogi...


 


Jakiego ty miałeś ducha! Wiedziałeś wszystko, siadałeś i czekałeś, aż koty zjedzą swój posiłek, choć nikt, niczego, nigdy  cię nie uczył, a ty wszystko umiałeś... jak ja ciebie podziwiałam!


 

Dzisiaj, gdy  wracałam z miasta... tak bardzo powoli jechałam przez las... ten las, który ty, tak bardzo kochałeś, a który cię zabrał...  i cały czas wyobrażałam sobie, że...  OTO JESTEŚ  i że zaraz wyskoczysz, jak zawsze, w połowie drogi na moje powitanie...  i odtańczysz swój obłędny, szalony  taniec radości...!!!





Jakże pusty jest teraz nasz dom bez ciebie!

I stało się dla mnie jasne, że to ty byłeś przewodnikiem stada, a nie Maks, jak myślałam. To ty wszystko ustalałeś i organizowałeś, byłeś alfą psem. Maks dysponował siłą, ty mądrością.

Byłeś moim ochroniarzem i opiekunem,  zawsze przy mnie, krok w krok chodziłeś za mną, nawet na chwilę nie spuszczając mnie z oczu... zawsze musiałeś wiedzieć, co się ze mną dzieje. Wandzia pilnowała domu, a ty mnie. Zawsze pierwszy na spacerkach, które uwielbiałeś, zawsze w przodzie, gotowy stawić czoła nawet największemu niebezpieczeństwu... tyle odwagi!

 


 A pamiętasz... jak tańczyliśmy razem.... i jak ty  lubiałeś tańczyć ze swoją panią! Jakim byłeś świetnym tancerzem, na tych swoich  chudych śmiesznych  nóżkach!
Albo...  jak stałeś się psem kościelnym, gdy biegłeś za mną do kościoła, a potem czekałeś pod jego drzwiami. A wszyscy pytali:  cóż to za pies i na kogo on tak czeka?!

O, nie! To się przecież nie godzi!
Żeby tak odejść...  tak bez słowa jednego, bez pożegnania! Tak nie opuszcza się przecież człowieka, przyjaciela, psa, ani kota nawet ! Tak się nie robi!!!
Maks i Wandzia wciąż przecież czekają... Żeby zniknąć tak nagle... Tym bardziej jeśli się kogoś, tak bardzo kochało!!!!


 

Odszedłeś... a życie toczy się dalej. Pędzi do przodu swym szalonym rytmem. I wszystko jest tak, jak było, jakby się nic, nigdy nie stało... ludzie, sklepy, reklamy... wciąż istnieją!
I tylko jednego, małego pieska już nie ma!
Psa o Wielkim Sercu!!!


 


Tak, wiem... to pewnie śmieszne, gdy w obliczu tych wszystkich ważnych i doniosłych spraw, ktoś rozpacza za psem?!
Chociaż dla  mnie, to ty byłeś ważny... a może nawet najważniejszy , kto wie!!!!
Są przecież ludzie, dla których pies... to coś WIĘCEJ niż  pies...!


 

I tyle jeszcze wspólnych chwil mogliśmy przeżyć, tyle spacerów, tyle radości...  ale czasu zabrakło.
Czas to złodziej. Kradnie wszystko, nawet życie, które jedną chwilą jest. Tak kruche jak bańka mydlana, jak balonik... trzasssk... i już nie ma!

 Teraz tam, z góry będziesz czuwał nad wszystkim. I wiem, że zawsze będziesz z nami.






 A my z tobą.
I wciąż będę cię widzieć.... jak biegniesz, a twój biało-czarny ogonek tak śmiesznie zadarty do góry merda radośnie...  Twoje ślady są wszędzie i pozostaną
.... wyryte, jak kamienna tablica w moim  sercu...
          na  ZAWSZE!!!















10.01.2015

Serce domu.

Właśnie dziś, siedząc przy kaflowej kuchni  i grzejąc się w jej ciepełku... przyszla mi do głowy myśl, że oto mój dom ma  Serce... a jest nim kuchenny piec.

 


Piec, który od dwóch lat nie działał i był jedynie kuchenną ozdobą, tego lata został uruchomiony. A dokonał  tego pewien kominiarz, który pojawił się u mnie niespodziewanie, jakby przewidział, że jest tu coś do zrobienia. I gdy dowiedział się w czym rzecz, długo oglądał piec ze wszystkich stron, jak unikat jaki, dumał, pukał, stukał, zaglądał do środka... i w końcu orzekł, że można zaryzykować i wybić dziurę w kuchennym kominie, który to wówczas ów zdun wymurował i być może tam tkwi przyczyna, ale on niczego nie gwarantuje.  Akurat wtedy była u mnie sąsiadka, syn, córka... i wszyscy jak jeden odradzali.
"I na co taka landara" mówiła sasiadka " tylko koty się na niej wylegują, niech rozbierze lepiej, chleb kupi, tani jest przecie, co bedzie piekła, tera na wsi juz nikt chleba nie piecze, kupić wszystko można, a kafle niech  sprzeda, koty przepędzi i kupi jakie nowe szafki kuchenne, bo na te stare to i patrzec nie idzie!"

Prawda, zgodziłam się... piec wyburzyć, koty przepędzić,  nowe szafki postawić... i zyć zacząć normalnie... czyli jak... nie wiedziałam.
I tylko kafli szkoda... tyle się przecież za nimi  najeżdzilam po różnych wsiach, naszukałam, a potem wiozłam je z tak daleka...Uffff... westchnęłam ciężko, po czym zwrócilam się do zdziwionego chłopa...  "a niech natychmiast i to zaraz...wybija tę dziurę!" i pojechałam do sąsiada po młot pneumatyczny.

A potem, oj działo się! W kuchni i w całym domu zrobiło się siwo, przez otwarte drzwi i okna waliły chmury pyłu, wszyscy pouciekaliśmy na dwór, a ja  myślałam, że być może będę miała ten swój wymarzony piec, ale za to mój dom w gruzach legnie!
Po czym nagle wszystko ucichło. Pomyślałam, że to już koniec, pewnie jaka ściana runęła. I nagle dał się słyszeć triumfalny krzyk chłopa "Jest!!!!"

Rzuciliśmy sie wszyscy do niego, a on stał przed domem, który był cały o dziwo, dzierżąc w rękach dwie cegły! Oto cała przyczyna, powiedział wskazując na cegły. To był  najprawdopodobniej szalunek, który owemu zdunowi wpadł do komina, gdy go murował, nie wyjął ich i one zapchały komin, który nie ciagnął, dym się cofał i kuchnia nie działała.

I tym oto sposobem moja kuchnia została naprawiona, ale nie w całości, o nie, częśc z piecem chlebowym nadal nie działa, należałoby zdaniem owego chłopa rozebrać całą kuchnię, a przynajmniej jej połowę , bo przyczyna leży w żle ułożonych kanałach. Może więc kiedyś to zrobię, kiedykolwiek... przecież mi się nie spieszy... stary dom i tak remontuje się przez całe życie... więc mam czas. Całe pokłady czasu.
Skoro najgorsze mam już za sobą, czasy, gdy na oknach był szron, a ja aby ugnieść ciasto na chleb zamykałam się w łazience, bo w kuchni nie szło nic zrobić. Wtedy nawet mój salon mieścił się w łazience. I nawet wstawiłam tam sobie wygodny fotelik i lampkę, żeby przytulniej było  i czytywałam wieczorami, na kompie nie sposób było nawet posiedzieć Ech, to były czasy!

A teraz  mam  luksus. Mogę sobie w kuchni napalić kiedy tylko zechcę i nie potrzeba do tego nawet jakiegoś specjalnego opału. Można się wygrzać, ugotować, zwykle pyrka u mnie jakaś zupa, podrzemać, poczytać, pogapić się w ogień. Tak spędzam całe dnie, gdy na dworze zimno, a przy ogniu ciepło, przytulnie. Zresztą wszyscy, cała moja siódemka lubi się przy nim wygrzewać.

 

Żyję tak, jak  kiedyś się żyło, z piecem w sercu domu, gdy  ludzie grzali się w jego cieple, snując opowieści w długie zimowe wieczory. Niekiedy nawet spali przy nim, gdy mieli zapiecek.
Tak, jak u mojej babci. Babcia miała kuchnię kaflową z zapieckiem, na którym leżały skóry owcze, a każdy kto chciał mógł się na nim położyć.

O tak, kuchnia z zapieckiem to cudowna rzecz . Ja, gdybym raz jeszcze coś budowała czy  remontowała, to koniecznie postawiłabym na środku izby wielki piec z zapieckiem.
Piec, stół i łóżko. To co najważniejsze.

I teraz, gdy przychodzi sąsiadka, mości się od razu przy piecu. A ja robię gorącą herbatkę z czarnego bzu. A ona wyciąga zmarznięte ręce do ognia i  mówi  " Jak teraz ma ciepło, a tak zimno zawsze miała, że aż przychodzić sie nie chciało, a teraz to inaczej. Jeszcze tylko jak koty wyrzuci na dwór i psów nie bedzie wpuszczać, to już dobrze mieć bedzie."

 


 

A najbardziej na ciepłej kuchni lubi wygrzewać się Perełka, mój najmłodszy kociak



I zawsze miałam takie dziwne odczucie, że czegoś mi brakuje. Chodż, dokładnie nie wiedziałam czego. Teraz już wiem.
Serca Domu nie było.
I pewnie dlatego lodowaty chłód panował wszędzie. Nawet palenie nie skutkowało.
Teraz to Serce Domu go ogrzewa.

I tylko ja...  piekę chleb nadal w piekarniku...