"Podróż na tysiąc mil rozpoczyna się od pierwszego kroku"

22.12.2015

Wesołych Świąt!



Radosnych Świąt Bożego Narodzenia
wspaniałych rodzinnych spotkań przy świątecznym stole,
pięknych prezentów
darowanych z głębi serca,
dużo miłości i prawdziwie ciepłej atmosfery
oraz moc uścisków
przesyła 
Amelia

 








15.12.2015

Dwa Życia.

Dzisiaj, z całą pewnością mogę stwierdzić... że miałam dwa Życia.
Moje Pierwsze Życie, to było życie w mieście.



Dorastałam w bloku z wielkiej płyty na siódmym piętrze. I jak większość dzieci nie mających  rodzeństwa, marzyłam o jakimś zwierzątku, a głównie o psie.
I tak też w domu zaczęły pojawiać się pieski, albo raczej ich namiastki... tak dziś bym je nazwała. Maciupkie ratlerki na pajęczych łapkach były ulubionymi pieskami mojej mamy, przede wszystkim ze względów praktycznych, albowiem wszędzie można je było zabrać.

 I faktycznie, ratlerki chodziły z mamą wszędzie, z tym, że nie  na swoich pajęczych łapkach, lecz w torbie. Dobrze pamiętam niewielką, czerwoną  torbę na zamek błyskawiczny, która stała zawsze w przedpokoju, gotowa do drogi, wystarczyło jedynie zapakować w nią psinę, zasunąć do połowy zamek i... w drogę!

Bardzo też popularne były wyjścia mamy z psinką do...  kościoła. A wszystkie kolejne psy zaliczały co niedzielne msze, śpiąc sobie smacznie w torbie na ławce obok mamy i mnie. A gdy któryś, przebudził się i wysunął łepek z torby, żadna z nas nawet okiem nie mrugnęła, widząc zgorszone spojrzenia,  tak jakby to była  najzwyklejsza  rzecz na świecie!

Poza tym piesiunie, mimo miniaturowych rozmiarów były nader jazgotliwe, no i bardzo trzeba było uważać, aby ''toto'' nie przydeptać, co nie było sprawa łatwą, bo psinki chętnie plątały się przy nogach.
Najlepsze były ich  posiłki, a ponieważ były niejadkami, rzadko chciały jeść i wtedy mama włączała... odkurzacz, a psina pochłaniała jedzenie w jednej sekundzie!
No cóż, moje dzieciństwo pewnie nie należało do najłatwiejszych, ale przynajmniej o nudzie nie mogło być mowy! A były jeszcze myszki, chomiki i od czsu do czasu króliki. Niezwykła menażeria jak na blokowe maciupkie mieszkanko.

 I tak oto płynęło mi to Pierwsze Życie... wśród piesków miniaturek, białych myszek w wacie, chomików i  królików.

O kocie nigdy w naszym domu mowy nie było. Mama nie cierpiała kotów, mogła owszem na nie popatrzeć, ale żeby" to-to" mieć w domu... nigdy! Zawsze uważala, że koty są wredne, fałszywe i występne, a już napewno nie należy się z nimi spoufalać, ani broń Boże brać je do domu!
Oczywiście nie mogło być inaczej, uważałam tak samo, a nawet bałam się ich, słuchając tych wszystkich opowieści, zwłaszcza o czarnych kotach, które... potrafią rzucać uroki na ludzi... napawały mnie lękiem!

I dlatego też, nigdy w moim pierwszym życiu nie było kota, ani jako dziecko go nie miałam,, ani potem, już jako osoba dorosła.

Przełomem stała się wyprowadzka z miasta do domu pod lasem.


I wtedy to...  zaczęło się moje Drugie Życie.
Życie zupełnie inne, niż to, które dotąd znałam. Tu zobaczylam prawdziwe oblicze wsi, takie, o jakim dotąd pojęcia nie miałam, zwierzęta i ich życie... las i jego problemy.
Ale to już zupełnie inna bajka, a ja o tym już pisałam. .

Tak więc wracając do tematu, to właśnie tutaj, w tym domu,  rozpoczęlam swoje Drugie Życie.

I miały w nim też być, oczywiście  zwierzęta, z tym, że zupełnie inne, niż te, które w dzieciństwie mialam.  Jeśli więc psy, to przede wszystkim te duże, których z wiadomych przyczyn nigdy nie mogłam mieć, a które uwielbiam i to najlepiej nierasowe.... no i te małe też, ale głównie, te jak najbardziej skundlone. Te bowiem lubię najbardziej!

No i  miały być też koty!
Nigdy, jak już wspominałam nie miałam kota, ale po przeprowadzce do tego domu, caly czas była we mnie taka potrzeba. Potrzeba posiadania kota, który mógłby... wygrzewać się na parapecie w słońcu... albo przy kominku... albo mrucząc na moich kolanach! 
I miałam przeczucie, ze to będzie coś naprawdę niezwykłego, a dom ze śpiącym leniwie kotem, stanie się od razu przytulniejszy i taki ciepły, domowy...

 

 I któregoś dnia,  obudziłam się i powiedziałam do córki  "Wiesz co... a może pojedziemy do wsi... do Jana i weżmiemy... jakieś koty"!  Coooo!? To był okrzyk zdziwienia i radości zarazem. I jakaż to była ekscytująca wycieczka! Pamiętam jak dziś, jak obie wpadlyśmy na podwórko do gospodarza w sąsiedniej wsi, nie mogąc już się doczekać tej chwili.... a potem jak ja  wlazłam po drabinie do otworu, bedącego kiedyś oknem oborowym, w którym to, zagrzebane w słomie siedziały kocie maleństwa... i na chybił trafił, wyciągnęłam dwie przestraszone kulki!

Moje dwie wygrane na Loterii Szczęścia!
To były Lola i Luluś!

Moje pierwsze w życiu koty! Byłam nimi tak zafascynowana, że dziś z całą pewnością mogę powiedzieć, że była to miłość od pierwszego wejrzenia!!!   A te dwie szaro-bure kulki sprawiły, że koty stały się moją miłością, a ja kociarą stuprocentową!



I ta miłość, wciąż  trwa nieprzerwanie, aż do dnia dzisiejszego.
Lola to był mój ukochany kot. Przepiękna, zielonooka, moja srebrna księżniczka!
To ona nauczyła mnie miłości do kotow. A po niej, zaczęły pojawiać sie w domu kolejne. Głównie znajdy i przybłędy, porzucane do lasu.
Pamiętam, jak któregoś roku, aż trzy się przybłąkały, albo je porzucono?

Ale nigdy,  nie zapomnę dnia, gdy wyszłam przed dom i na dachu obory zobaczylam jakiś rudy kłębek. Najpierw myślałam, że to lis i to na dodatek wściekły... ale gdy po czasie, to coś zaczęło złazić z dachu, zobaczyłam, że to nie lis... tylko nie wiedziałam co... nigdy przecież nie widziałam rudego kota!?
To była Polinka. Najdziwniejszy i najtrudniejszy kot przypadł mi w udziale, a wlaściwie zlazł z dachu wprost pod moje nogi!

 



Polinka byla taką dzikuską... cały czas syczała, jak wąż. Nie cierpiała innych stworzeń, a najbardziej Loli. Rzucala się do wszystkich z pazurami. Musialam ją odizolować i trzymałam zamkniętą w pokoju, donosząc jej jedynie jedzenie.Gdy jechałam z nią do weta, ten pytał dlaczego taka chuda... odpowiadałam, że jędzowata jest! A ona jadła i chudła, ta jej agresja tak ja wyczerpywała...



Dziś Polcia to bardzo łagodny kot, pozwala się głaskać po brzuszku, mrucząc  z zadowolenia . Zmieniła się nie do poznania, stała się taka misiowata, grubiutka i puchata. Taki prawdziwy, cieplutki miś, do którego tak przyjemnie jest się poprzytulać!
I nadal zdarzy jej się syknąć, lub pacnąć łapką, bo inne istoty / oprócz mnie/wciąż słabo toleruje!




I tylko ona potrafiła okręcić sobie mnie wokół małego pazurka, a ja jestem na każde jej piśnięcie!  I gdy latem znika, nawet na kilka miesięcy, ja umieram z rozpaczy... a ona najspokojniej w świecie, wraca sobie po czterech miesiącach, tak jak ostatnio, jakby nigdy nic,  przynosząc w zębach kolejne swoje dzieci... i rzucając mi je z satysfakcją pod nogi...  ignorując wszystkich i wszystko, a nade wszystko moje uczucia! Ach, cóż to za kot!



Tak bywało, teraz po sterylce jest już spokój. Choć nadal lubi znikać i pojawiać się niespodziewanie.

 Róża, dziecko Polci to jej całkowite przeciwieństwo. Pamiętam do dziś tę chwilę, gdy wśród rudych dzieci Polci, jedno było jak brzydkie kaczątko... całe jakieś poplamione... a ja na jej widok aż krzyknęłam! Takiego kota jeszcze w życiu nie widzialam!
Teraz Róża to kocia piękność, pełna gracji i wdzięku, z jedwabistym futerkiem. Przyjażni się ze wszystkimi, nawet z Maksiem lubi się pomiziać.  Spokojna, mądra, łagodna w niczym nie przypomina swojej zwariowanej mamusi.

 



Ten piec, to ja chyba dla nich postawiłam... wcale o tym nie wiedząc, to ich miejsce na zimowe długie wieczory!



Różyczka mogłaby z powodzeniem stać się... kotem  "kawiarnianym"... kiedyś przeczytałam artykuł o kociej kawiarni, których coraz więcej powstaje...a tam siedzi się sobie z kotami przy kawie.
I... aż westchnęłam z przejęcia... wyobrażając sobie siebie i Różę w kawiarni... przy niebiańskim zapachu kawy i cynamonowych ciasteczek... i koniecznie z  "czołgającą" się Wandzią... żeby ludzie od razu mogli się śmiać!
O, to byłoby coś z pewnością dla mnie, jako że i kawę i koty uwielbiam!

 

Teraz obie dziewczyny... królują na fotelach i podziurawionej na sito, przez rzesze kocich dzieci stylowej  kanapce, które ładnie zaścielam kolorowymi  narzutami, żeby królowe miały się na czym wycierać!

 


Nieraz myślę... jaka szkoda, taka śliczna kanapka... a taka zniszczona!  I co ja zrobilam !? A potem mówię sobie... no i co z tego...  przecież i tak TO  WSZYSTKO   na śmietniku wyląduje!  A ja takich kanapek i narzutek mogę mieć tysiące... a Polcia i Różyczka są jedne  JEDYNE !!!

I tego właśnie nauczyłam się w tym moim Drugim Życiu!



Oprócz kotów, w domu są też psy.
 Maks... czyli pies kościelny,  jak go nazywam, został wzięty od księdza, po tym, jak ten znalazł go w drodze nad morze, przywiązanego do drzewa. Był wielki, a ja w tamtym czasie, bardzo potrzebowałam wielkiego psa. Byłam sama z Lolą i po prostu bałam się.Więc duży pies znaczył dla mnie bezpieczeństwo.




Maks, mimo, że ma wygląd baranka, zwlaszcza, gdy tak słodko śpi... wcale do łatwych nie należał, a jego ucieczki do lasu, spędzały mi sen z powiek. Wystarczyła bowiem jedna chwila nieuwagi, a uciekał natychmiast, polując na dzikie zwierzęta i kury sąsiadów. Ile to ja chwil grozy przeżyłam, widząc go na drodze ciągnącego upolowaną zdobycz, ile się go po lesie naszukałam... ile zatargów i gróżb ze strony leśniczego miałam... ile nocy nie przespanych, gdy on nie wracał... ech, nawet opisać tego wszystkiego nie sposób. Dopiero teraz, gdy zrobiłam nowe ogrodzenie jest spokój. 

A wszystko to stało się za sprawą Wandzi, która przyszła od sąsiadów, tych najbliższych... zmieniając sobie dom i wybierając wlaśnie nas. Nad Wandzią znęcał się najbardziej 5 letni wówczas Adaś, wnuczek sasiadów, o tym też już pisałam. W każdym bądż razie u sąsiadów panował taki zwyczaj, że zwierzęta same musiały "organizować" sobie jedzenie i co upolowały, to zjadły. I to Wandzia nauczyla Maksa polowań, i mimo, że już nie musiała, ale instynkt pozostał. I Maks też go poczuł.

 

Teraz to już przeszłośc, żadne już nie poluje.

Wandzia, to  "pies radosny i pies czołgający się"... wystarczy tylko na nią spojrzeć, a ona już czołga się u moich nóg, cała wijąc się jak wąż z radości... i patrząc na nią człowiek zwija się ze śmiechu... Wandzia to, bez wątpienia...  terapia śmiechem, śmiejemy się!



O Matko, ileż radości jest w tym psie!!! .... niestety jej radosnych drgawek nie udało mi się uchwycić, jako że to ciągły ruch...musicie więc sobie TO wyobrazić!



I tak oto, wygląda mój obecny zwierzyniec... jak bardzo różny od tego miastowego!
 Dwa psy i dwa koty, jak na razie. Bo w miejsce tych, które zimą odeszły, przyjdą nowe.

Po świętach przyjedzie jedna kocia piękność... "warszawianka"!
U mnie już tak jest, że gdy jedne odchodzą, a zimą odeszły dwa, puste miejsca zaraz się zapełniają nowymi, tymi potrzebującymi.
Zawsze mówię, gdy pytają mnie... po co, to robię.... czyż nie chcę mieć spokoju?!
Ależ tak, oczywiście, bardzo chcę! Więc mówię, że jeśli jest miejsce dla dwóch, to i dla trzeciego znajdzie się ciepły kąt i pełna miska.

Całego świata napewno się nie zbawi, ale nawet, jeśli jedną istotę się uratuje.... to już jest wiele.
To "kropla w morzu", ale jakże ważna!

I to kolejna lekcja, którą tutaj dostałam!

 

 I są chwile, kiedy myślę, ile racji miała mama z tą praktycznością swoich miniaturowych ratlerków, mogąc je wszędzie ze sobą zabrać, podczas gdy ja od swojego zwierzyńca nigdzie nie mogę się ruszyć.
I gdy w chwilach zwątpienia, mówię... ach, rzucę to wszystko, ten dom, ten zwierzyniec, który wciąż przyrasta... i zacznę kolejne Życie... gdzieś tam?!

I patrzę na nich... przecież do nich to mówię... a one słuchają mnie z tym swoim stoickim spokojem... i osiem par oczu śledzi każdy mój ruch, patrząc na mnie z takim uwielbieniem...z taką miłością bezgraniczną... z takim szczęściem... które natychmiast, w jednej chwili mnie powala!
I jak one to robią... skąd biorą te całe pokłady miłości, radości.... zawsze szczęśliwe, zawsze kochające... tą swoją miłością tak wielką, jedną jedyną na tym świecie!
I wtedy myślę, gdzież ja taką drugą znajdę? No gdzie?!
Więc wzdycham jedynie... wiedząc, że przecież bez nich, to ja już i tak nie dałabym rady żyć... bo i jak?! i przytulam sie do aksamitnego futerka Różyczki, które jest jak balsam dla człowieczej skołatanej duszy!

 

 I zastanawiam się... skąd one tyle tej miłości w sobie mają, ludzie je krzywdzą, a one wciąż kochają!?
Gdyby tak ludzie potrafili... i wszystkiego  nie  prze-kal-ku-lo-wy-wali...  nawet tych swoich uczuć... świat byłby naprawdę istnym Rajem!

  A moja mama? No,cóż... wiekowa się stała i już nie biega z ratlerkami w torbie po mieście... spoważniała!
I gdy ja, któregoś lata, zarzucona cała kotami i ich dziećmi i dziećmi Wandzi... zapytałam, czy nie wzięłaby może jakiegoś kota, odparła oburzona:  Coooo  kota!? Nigdy, po moim trupie!
Ot... ma charakterek mamusia!

No cóż...bywa i tak, że można przez całe życie...  tkwić tylko w Jednym Życiu, nie próbując nawet tych Innych... które przecież mogą być bogatsze, albo przynajmniej ciekawsze?
I może... warto spróbować, żeby potem,  niczego nie żałować!?


























30.11.2015

Historia Nie-zwykła!

Są historie o jakich się nie mówi, ani się nie pisze, a które przecież stnieją. To ciche, poruszające historie, które dzieją się gdzieś obok nas,  w zaciszu czterech ścian, a ich bohaterzy to zwykle ludzie skromni, bez rozgłosu czyniący swoją powinność, wypływającą zwykle z potrzeby serca. 

To historie może zwykłe, ale jakże piękne!
Oto jedna z nich. Posłuchajcie.

Pani Barbara mieszka w mieście, w stolicy i od przeszło 30 lat zajmuje się bezpańskimi kotami. Najpierw dokarmiała je na ulicy, nie mogąc przejść obojętnie obok kociego nieszczęścia, potem zaczęła zabierać kocie bidy do domu. I tak narosła spora ich gromadka.
Aby ją utrzymać założyła fundację, która wielkich zysków nie przyniosła, kwestowała więc przy większych supermarketach, ale w końcu i to zostało jej odebrane. A podopiecznych przybywalo. 

Potem stało sie tak, że Pani  Barbara straciła pracę, a chcąc utrzymać swoją gromadkę, przestala, nie widząc innego wyjścia opłacać swoje mieszkanie, zaległości zatem rosły latami. 
Teraz p. Barbara ma 72 lata i 12 kotów. 

Na stronie swojej Fundacji  www. fundacjafelisfelix.pl  p. Barbara wystosowała dramatyczny apel o pomoc. 
Są tam też zdjęcia kotów, wszystkie prześliczne, zadbane, wysterylizowane i zdrowe i... czekające na nowe domy.

Ale to nie wszystko. Pani Barbarze grozi eksmisja z dotychczasowego mieszkania. Ma już przyznane lokum socjalne, o pow. 19 m, do którego może wziąść tylko JEDNEGO kota.
Większość swoich rzeczy będzie musiała pozostawić, albo oddać, gdyż nie zmieszczą się one do tak małego lokum, najbardziej szkoda jest jej ukochanych książek, z którymi musi się rozstać.

Z Panią Barbara rozmawiałam wczoraj telefonicznie. To wspaniały człowiek o Wielkim Sercu. I wierzcie mi, że byłam zdruzgotana, tym co usłyszalam.
Otóż dostała tydzień czasu na opuszczenie mieszkania. W żadnym wypadku nie zdola w ciągu tygodnia znależć nowe domy dla swych podopiecznych, a to one są dla niej najwazniejsze!

W związku z tym p. Barbara postanowiła napisać pismo o przedłużenie tego terminu, jako powód podając to,iż jest osoba samotną bez bliższej rodziny, a ta dalsza daleko, więc o pomoc w przeprowadzce musi prosić obce osoby.

Przedwczoraj udało się oddać Milusia do adopcji.  Ja chcę wziąść dwa, z tym że jest problem z ich dowiezieniem do mnie. Pozostało jeszcze 9 kocich  Istnień!

 A czasu tak niewiele! I jeśli one nie znajdą jak najszybciej domów, straż Miejska zgarnie  wszystkie do schroniska. A Pani  Barbarze pęknie serce  z bólu!

Takich ludzi, jak Pani Barbara powinno sie pokazywać, honorować, odznaczać... a uważa się ich za...wariatów! Jakie to smutne!
Mam wrażenie,że nasz świat staje się coraz bardziej bezduszny!

Grudzień to miesiąc szczególny. To miesiąc dobrych uczynków. To miesiąc, w którym ludzkie serca się otwierają, a dobro plynie strumieniem. 

Dlatego wierzę, że i ta historia, zakończy się pomyślnie, tak jak wiele innych!
I że mimo całej tej bezduszności... ludzi dobrej woli wciąż nie brak!
I to oni właśnie czynią ten świat piękniejszym!


P.s. Wstawiajcie proszę na swoich stronach banerki ze stroną Fundacji Pani Barbary.
        A ja szukam kogoś, kto dowiezie do mnie oba koty.











   

10.11.2015

Gumisie.

Każdy dobrze wie, jak to jest pięknie, iść przez rozświetlony słońcem las... z koszyczkiem w ręku i z wesoło biegnącą obok Wandzią... i  rozkoszować się ciszą i czystym leśnym powietrzem... spoglądać na pięknie przystrojone w jesienną szatę drzewa... i cieszyć się zebranymi grzybami...

 





Ale tej jesieni bylo inaczej.
 Tej jesieni, jak również tej wiosny, tego lata i tej zimy....las objęła w swoje panowanie ekipa... "Gumisi" .
Gumisie, jak nazywają ich miejscowi , w swoich pomarańczowych chełmach  i kamizelkach migają jedynie   pomiędzy drzewami, przypominając "bajkowych krasnali"... z tym, że do bajki tutaj daleko, a oni sami są znacznie mniej szlachetni.
Gumisie.. cechują się oprócz swojego stroju, wyjątkową systematycznością i zacięciem  w swojej pracy tj. drzewa padają jak przyslowiowe"mrówki', a ryk motorowych pił słychać wszędzie. 
Dlatego też spacer leśnymi ścieżkami wśród ściany pociętych drzew i wśród wycia motorowych pił, już dawno przestał być przyjemnością!  

 



Dramat drzew, zwierząt  i ptaków, które tracą swój dom, trwa nieprzerwanie od miesięcy. Pisałam już o tym w zimowym poście, mając wówczas nadzieję na jego rychłe zakończenie.






Gumisie zawsze krzywią się na mój widok.
Nie rozumieją, dlaczego chodzę po lesie i zamiast zbierać sobie grzybki, robię jakieś zdjęcia... lub stoję nad ściętymi drzewami... albo zbieram śmieci... no, tego to już w ogóle nie rozumieją. Usiłują być mili, zaglądają mi do koszyka, a gdy ich mijam, pytają grzecznie, jak udało się grzybobranie... ale  widząc kilka zaledwie grzybków, kilka butelek i różnych śmieci... odchodzą szybko do swojej pracy, a gdy widzą mnie z...  taczką są zupelnie zdezorientowani.
Gumisie nie rozumieją dlaczego wciąż i tak uparcie jestem przeciwna wycince drzew i dlaczego nie potrafię zrozumieć tego,że oni wykonują jedynie swoją pracę?!
Wiem, rozumiem, że to Lasy Państwowe i etc... Jednak, nie da się zaprzeczyć faktu, że codziennie z rąk Gumisi giną drzewa! Dziesiątki drzew!

 

 


Nigdy więc nie zrozumiem, ani nawet nie polubię Gumisi!  A zresztą nie o to tu przecież chodzi, chodzi o drzewa i o to, że lasu tak bardzo i to bardzo... ubywa!  I ja to wciąż widzę... i widzę, jak w tygodniu kilka ogromnych 40-tonowych ciężarówek wyjeżdza z lasu, z pełnym ładunkiem drewna!
 I nikt już nawet nie zauważył tego, że mały mostek obok mojego domu, pod którym płynie mój strumyk  dawno już został zarwany...  ani nawet tego, że po wąskiej szutrowej, wśród lasu biegnącej drodze... jedynie 7 ton może przejechać... ani na przyklad tego, jak bardzo już zdewastowane są ciężkim sprzętem drogi i scieżki leśne... ani też tego, jak bardzo przestraszone są zwierzęta i że już wcale i nigdzie ich nie widać! 
A to co się dzieje, to prawdziwa dewastacja lasu!

Gumisie mówią na mnie " ta jędza"  lub "ta wiedżma z lasu"... a raz nawet widzieli, jak miałam w koszyku kilka wyjątkowo pięknych i okazałych muchomorów, które, tak mimochodem, jak na "jędzę" przystało im pokazałam... mowiąc, że to na miksturę, po której czuję się coraz lepiej!







Kiedyś, pamiętam, las był dla mnie... jedną, wielką  Abstrakcją.
 Żyłam sobie w wielkim mieście, tym jego pulsującym życiem i wszystkim tym, co z nim związane było. A las znałam jedynie z wakacji, czy też z krótkich wypadów za miasto. I to wszystko. 
I dopiero tutaj, gdy zamieszkalam na jego skraju, a jego problemy stały się tak bliskie, tak namacalne, tak widoczne... pojęłam tak naprawdę... czym jest las. Dotarlo do mnie, że to Płuca Ziemi. A każde z drzew jest na wagę złota.




Zawsze gdy wchodzę do lasu, wstrzymuję oddech. I czuję się tak, jakbym wkraczała do innego świata, przekraczała jakąś niewidzialną granicę.
A on zawsze zachwyca mnie swoim pięknem. Wciąż i niezmiennie i o każdej porze roku potrafi zachwycić!  Wielkie, dostojne dęby, wysmukłe brzozy, aż do nieba sięgające sosny...  Umierają teraz stojąc!
W milczeniu. Najpierw obdarowują ludzi tak szczodrze swoimi darami, po to, aby potem właśnie z ich rąk zginąć! Cóż za paradoks!







Kiedyś przecież też ścinano drzewa, ale to były dzialania wyważone, nie niosące większej szkody środowisku.
A ludzie szanowali przyrodę, żyli jej rytmem. A gdy wchodzili do lasu, to czapki z głów zdejmowali, kłaniali się drzewom, pozdrawiali je, a one wysyłały im dobrą energię. Świat był przyjazny dla drzew. Teraz drzewa to towar, nikt już nimi się nie przejmuje,  nikt ich nie pozdrawia, mało kto docenia ich piękno i ich niezwykłą moc!


O ratunek wołają też inne lasy. Wiele lasów. W tym Puszcza Karpacka, w której od miesięcy trwa pogrom drzew. Można jeszcze podpisać petycję o jej ratunek /SOS Karpaty/, tylko trzeba sie pospieszyć. One i zwierzęta same o siebie nie zawalczą. To my musimy to zrobić!






Zastanawiam się, czy istnieje coś takiego, jak... zemsta drzew... zemsta zwierząt?!
Bo nie jest przecież tak, że wszystko, cokolwiek się uczyni, powraca?

Najbardziej lubię te dwie historie. Obie opowiadał mi sąsiad.

Pierwsza jest taka:
gdy leśniczy ustrzelił jelenia, a był to wyjątkowo piękny i dorodny okaz, a może nawet przywódca stada?
I myśląc, że ten już nie żyje, podszedł do niego. A wtedy jeleń... podniósł się, raniąc go ciężko w nogę!

I Druga:
szef ekipy Gumisi, chłop młody, zdrowy i silny dostał nagle tak wysokiego ciśnienia, że karetka na sygnale zabrała go z lasu. Leżał na oddziale intensywnej terapii. Cudem ocalał.  "To od tych słodyczy" powiedział sąsiad. A ja tylko się uśmiechnęłam... do drzew oczywiście!

Tak, tak  jędzowata jestem. Chociaż, dla mnie wciąż dużo straszniejsze, jest codzienne zabijanie drzew!?






I póżno-jesiennie się zrobiło. Mgły otuliły las, jakby go ochronić, czy pocieszyć chcialy!? 
Przyroda, drzewa, zwierzęta szykują się do spoczynku, po tym jak kwitły i soki puszczały, jak rodziły i pełnią życia żyły. 
Las jesienny, to las najcichszy. I tylko opadające leciutko liście słychać, które jak ciepła pierzynka otulają ziemię.
Ale tej jesieni, nie dane jest temu lasowi odpocząć!  
Gumisie nie ustają w swojej akcji. Ambitnie  rżną coraz bardziej, coraz dłużej, coraz zacieklej. Bo i póżnym popoludniem słychać przeszywajace do szpiku kości wycie motorowych pił... pewnie nadgodziny robią!

Dziś jakoś wcześniej skończyli, więc poszłam do lasu. I to co zobaczyłam, powaliło mnie z nóg!
 Zryte ścieżki leśne, połamane i pocięte, walające się wszędzie gałęzie... i tylko śmieci pozbierane, a jednak, czegoś się chociaż nauczyli!  Ręce same zaciskają się w pięści! 
To pożoga!  



Dlaczego wciąż istnieją ludzie, tacy jak Gumisie, którzy zachowują się tak, jakby  ŻADNEGO  piękna wokół siebie nie widzieli... i jakby te drzewa  NIC  dla nich nie znaczyły!?!

I zastanawiam się... jak, takie Gumisie, po ośmiu godzinach swojej pracy tj.  rżnięcia drzew, wracają do domu... I siadają ze swoimi dziećmi przy stole... i opowiadają o swoim pracowitym dniu... I mówią, że przez osiem godzin rżnęli drzewa... I czego te dzieci się uczą?! Tego, że te drzewa NIC... naprawdę NIC  nie znaczą!?!
A czy one same, kiedyś już jako dorośli, gdy wejdą do takiego... "lasu" bez drzew, które ich ojcowie w pień wyrżnęli, też pomyślą... to byla tylko ich praca!?

Bo ich ojcowie, ci i inni, niestety... zapomnieli o tym, że są jedynie gośćmi na tej planecie!











29.10.2015

Jesienne prace.

Jesień to długa lista koniecznych i mozolnych prac, które należy wykonać przed nadejściem zimy. Zawsze z niechęcią się do tego zabieram... i zawsze ogarnia mnie smutek, nad którym trudno zapanować, mając świadomość, że coś się kończy.

Tej jesieni oprócz tego, że sprzątam, sadzę, przesadzam, kopię przekopuję... to i co najważniejsze nawożę i to prawdziwym obornikiem.
Nigdy dotąd, odkąd tu zamieszkałam nie nawozilam tak naprawdę, bo suchy nawóz i gnojówki to przecież nie to samo, co prawdziwy obornik. Tej jesieni, widząc, że moja ziemia już coraz bardziej wyjałowiona, a wszystko słabo rośnie, uznałam za konieczność ją nawieść.
Zdobycie obornika nie było sprawą łatwą, gospodarzy tutaj na moich terenach coraz mniej, a wszyscy przeważnie mają obornik kurzy. Ale w końcu udało mi się zdobyć dobry, zleżały krowi obornik.



No, naprawdę piękny!

Postanowiłam podobnie jak Igor z blogu ''przez rok nie kupię jedzenia", a wzorem pewnego japońskiego rolnika Fukuoki, który w swojej książce, której nie czytałam,  radzi ''co zrobić, aby się jak najmniej narobić'' i  proponuje w związku z tym  "grządki dla leniwych", jak je nazywa, czyli grządki bez przekopywania.

Pomyślałam, że to coś dla mnie, zważywszy, iż całą tą robotę, muszę wykonać sama.  Jeszcze w ubiegłym roku mogłam liczyć na pomoc mojego wieloletniego pomocnika, który niestety, obecnie nie jest już w stanie podjąć się czegokolwiek, jako że choroba alkoholowa poczyniła wyrażne postępy, z której po tym , jak ostatnio zasnął sobie "snem sprawiedliwych" u mnie na słomie, postanowił widać już nie wychodzić.
Cóż nie było rady, musiałam sama się z tym zmierzyć...

 Moje nowe grządki powstają z tyłu za oborą, tam gdzie cały czas mam tzw. "wieczny  ugór" który od lat wygląda tak samo, a ja skaszam go jedynie dwa razy do roku kosą, kiedyś go zbronowalam i zaorałam, ale i tak, nic to nie dało, bo chwasty wśród traw rosną bardzo bujnie. Tam też znajduje się mój ogródek warzywny i poletko z ziemniakami.

 



Na tej właśnie trawie w trzech  miejscach robię nowe grządki. Cala praca polega na rozrzuceniu  obornika, przykryciu go kartonami i na to słomą.


 


 

 Proste, tak mi się na początku  wydawało. Ale, gdy przyszło mi rozrzucić na dość sporej powierzchni obornik, a potem rozgrabić te wielkie zbite bryły... to ufff... okazało się, że to wcale nie takie proste i wymaga siły. A jeszcze potem  porwanie na kawalki dość twardych kartonów, miałam głównie te po bananach, bo najmniej zadrukowane, poprzykrywanie tego wszystkiego słomą... no nie wiem, czy to takie proste jak pisze ów Fukuoka. Ja, w każdym razie narobiłam się porządnie i zajęło mi to aż cztery dni.
A nowe grządki wygladają tak:





 






Część ziemi nakryłam tylko obornikiem i słomą, bo kartonów zabrakło.  Wiosną będę mogła je porównać.
W podobny sposób traktuję również ''stare" grządki, gdzie jest ogródek warzywny. 

Teraz pod tekturą rozpocznie się lada moment nowe życie. Pojawią się dżdżownice, chrabąszcze, bakterie i grzyby. I to one bedą wykonywać całą potrzebną pracę. Przekopią również moje grządki.
Mam nadzieję, że wszystko się uda, chyba że coś zrobiłam nie tak!?
Ciekawa jestem, czy ktoś z Was coś takiego już robił, chetnie posłucham doświadczeń innych, bo ja wciąż w kwestiach ziemi tkwię na etapie początkujacym.

I oczywiście najbardziej zadowolone z "naszej " pracy były psy...

 



A jesień wciąż taka piękna, ciepła i łaskawa...i  naprawdę "złota"... jeszcze kwitną poziomki!




 Pozdrawiam Wszystkich jesiennie i oby ciepłe, słoneczne dni jak najdłużej się jeszcze utrzymały!