"Podróż na tysiąc mil rozpoczyna się od pierwszego kroku"

22.12.2015

Wesołych Świąt!



Radosnych Świąt Bożego Narodzenia
wspaniałych rodzinnych spotkań przy świątecznym stole,
pięknych prezentów
darowanych z głębi serca,
dużo miłości i prawdziwie ciepłej atmosfery
oraz moc uścisków
przesyła 
Amelia

 








15.12.2015

Dwa Życia.

Dzisiaj, z całą pewnością mogę stwierdzić... że miałam dwa Życia.
Moje Pierwsze Życie, to było życie w mieście.



Dorastałam w bloku z wielkiej płyty na siódmym piętrze. I jak większość dzieci nie mających  rodzeństwa, marzyłam o jakimś zwierzątku, a głównie o psie.
I tak też w domu zaczęły pojawiać się pieski, albo raczej ich namiastki... tak dziś bym je nazwała. Maciupkie ratlerki na pajęczych łapkach były ulubionymi pieskami mojej mamy, przede wszystkim ze względów praktycznych, albowiem wszędzie można je było zabrać.

 I faktycznie, ratlerki chodziły z mamą wszędzie, z tym, że nie  na swoich pajęczych łapkach, lecz w torbie. Dobrze pamiętam niewielką, czerwoną  torbę na zamek błyskawiczny, która stała zawsze w przedpokoju, gotowa do drogi, wystarczyło jedynie zapakować w nią psinę, zasunąć do połowy zamek i... w drogę!

Bardzo też popularne były wyjścia mamy z psinką do...  kościoła. A wszystkie kolejne psy zaliczały co niedzielne msze, śpiąc sobie smacznie w torbie na ławce obok mamy i mnie. A gdy któryś, przebudził się i wysunął łepek z torby, żadna z nas nawet okiem nie mrugnęła, widząc zgorszone spojrzenia,  tak jakby to była  najzwyklejsza  rzecz na świecie!

Poza tym piesiunie, mimo miniaturowych rozmiarów były nader jazgotliwe, no i bardzo trzeba było uważać, aby ''toto'' nie przydeptać, co nie było sprawa łatwą, bo psinki chętnie plątały się przy nogach.
Najlepsze były ich  posiłki, a ponieważ były niejadkami, rzadko chciały jeść i wtedy mama włączała... odkurzacz, a psina pochłaniała jedzenie w jednej sekundzie!
No cóż, moje dzieciństwo pewnie nie należało do najłatwiejszych, ale przynajmniej o nudzie nie mogło być mowy! A były jeszcze myszki, chomiki i od czsu do czasu króliki. Niezwykła menażeria jak na blokowe maciupkie mieszkanko.

 I tak oto płynęło mi to Pierwsze Życie... wśród piesków miniaturek, białych myszek w wacie, chomików i  królików.

O kocie nigdy w naszym domu mowy nie było. Mama nie cierpiała kotów, mogła owszem na nie popatrzeć, ale żeby" to-to" mieć w domu... nigdy! Zawsze uważala, że koty są wredne, fałszywe i występne, a już napewno nie należy się z nimi spoufalać, ani broń Boże brać je do domu!
Oczywiście nie mogło być inaczej, uważałam tak samo, a nawet bałam się ich, słuchając tych wszystkich opowieści, zwłaszcza o czarnych kotach, które... potrafią rzucać uroki na ludzi... napawały mnie lękiem!

I dlatego też, nigdy w moim pierwszym życiu nie było kota, ani jako dziecko go nie miałam,, ani potem, już jako osoba dorosła.

Przełomem stała się wyprowadzka z miasta do domu pod lasem.


I wtedy to...  zaczęło się moje Drugie Życie.
Życie zupełnie inne, niż to, które dotąd znałam. Tu zobaczylam prawdziwe oblicze wsi, takie, o jakim dotąd pojęcia nie miałam, zwierzęta i ich życie... las i jego problemy.
Ale to już zupełnie inna bajka, a ja o tym już pisałam. .

Tak więc wracając do tematu, to właśnie tutaj, w tym domu,  rozpoczęlam swoje Drugie Życie.

I miały w nim też być, oczywiście  zwierzęta, z tym, że zupełnie inne, niż te, które w dzieciństwie mialam.  Jeśli więc psy, to przede wszystkim te duże, których z wiadomych przyczyn nigdy nie mogłam mieć, a które uwielbiam i to najlepiej nierasowe.... no i te małe też, ale głównie, te jak najbardziej skundlone. Te bowiem lubię najbardziej!

No i  miały być też koty!
Nigdy, jak już wspominałam nie miałam kota, ale po przeprowadzce do tego domu, caly czas była we mnie taka potrzeba. Potrzeba posiadania kota, który mógłby... wygrzewać się na parapecie w słońcu... albo przy kominku... albo mrucząc na moich kolanach! 
I miałam przeczucie, ze to będzie coś naprawdę niezwykłego, a dom ze śpiącym leniwie kotem, stanie się od razu przytulniejszy i taki ciepły, domowy...

 

 I któregoś dnia,  obudziłam się i powiedziałam do córki  "Wiesz co... a może pojedziemy do wsi... do Jana i weżmiemy... jakieś koty"!  Coooo!? To był okrzyk zdziwienia i radości zarazem. I jakaż to była ekscytująca wycieczka! Pamiętam jak dziś, jak obie wpadlyśmy na podwórko do gospodarza w sąsiedniej wsi, nie mogąc już się doczekać tej chwili.... a potem jak ja  wlazłam po drabinie do otworu, bedącego kiedyś oknem oborowym, w którym to, zagrzebane w słomie siedziały kocie maleństwa... i na chybił trafił, wyciągnęłam dwie przestraszone kulki!

Moje dwie wygrane na Loterii Szczęścia!
To były Lola i Luluś!

Moje pierwsze w życiu koty! Byłam nimi tak zafascynowana, że dziś z całą pewnością mogę powiedzieć, że była to miłość od pierwszego wejrzenia!!!   A te dwie szaro-bure kulki sprawiły, że koty stały się moją miłością, a ja kociarą stuprocentową!



I ta miłość, wciąż  trwa nieprzerwanie, aż do dnia dzisiejszego.
Lola to był mój ukochany kot. Przepiękna, zielonooka, moja srebrna księżniczka!
To ona nauczyła mnie miłości do kotow. A po niej, zaczęły pojawiać sie w domu kolejne. Głównie znajdy i przybłędy, porzucane do lasu.
Pamiętam, jak któregoś roku, aż trzy się przybłąkały, albo je porzucono?

Ale nigdy,  nie zapomnę dnia, gdy wyszłam przed dom i na dachu obory zobaczylam jakiś rudy kłębek. Najpierw myślałam, że to lis i to na dodatek wściekły... ale gdy po czasie, to coś zaczęło złazić z dachu, zobaczyłam, że to nie lis... tylko nie wiedziałam co... nigdy przecież nie widziałam rudego kota!?
To była Polinka. Najdziwniejszy i najtrudniejszy kot przypadł mi w udziale, a wlaściwie zlazł z dachu wprost pod moje nogi!

 



Polinka byla taką dzikuską... cały czas syczała, jak wąż. Nie cierpiała innych stworzeń, a najbardziej Loli. Rzucala się do wszystkich z pazurami. Musialam ją odizolować i trzymałam zamkniętą w pokoju, donosząc jej jedynie jedzenie.Gdy jechałam z nią do weta, ten pytał dlaczego taka chuda... odpowiadałam, że jędzowata jest! A ona jadła i chudła, ta jej agresja tak ja wyczerpywała...



Dziś Polcia to bardzo łagodny kot, pozwala się głaskać po brzuszku, mrucząc  z zadowolenia . Zmieniła się nie do poznania, stała się taka misiowata, grubiutka i puchata. Taki prawdziwy, cieplutki miś, do którego tak przyjemnie jest się poprzytulać!
I nadal zdarzy jej się syknąć, lub pacnąć łapką, bo inne istoty / oprócz mnie/wciąż słabo toleruje!




I tylko ona potrafiła okręcić sobie mnie wokół małego pazurka, a ja jestem na każde jej piśnięcie!  I gdy latem znika, nawet na kilka miesięcy, ja umieram z rozpaczy... a ona najspokojniej w świecie, wraca sobie po czterech miesiącach, tak jak ostatnio, jakby nigdy nic,  przynosząc w zębach kolejne swoje dzieci... i rzucając mi je z satysfakcją pod nogi...  ignorując wszystkich i wszystko, a nade wszystko moje uczucia! Ach, cóż to za kot!



Tak bywało, teraz po sterylce jest już spokój. Choć nadal lubi znikać i pojawiać się niespodziewanie.

 Róża, dziecko Polci to jej całkowite przeciwieństwo. Pamiętam do dziś tę chwilę, gdy wśród rudych dzieci Polci, jedno było jak brzydkie kaczątko... całe jakieś poplamione... a ja na jej widok aż krzyknęłam! Takiego kota jeszcze w życiu nie widzialam!
Teraz Róża to kocia piękność, pełna gracji i wdzięku, z jedwabistym futerkiem. Przyjażni się ze wszystkimi, nawet z Maksiem lubi się pomiziać.  Spokojna, mądra, łagodna w niczym nie przypomina swojej zwariowanej mamusi.

 



Ten piec, to ja chyba dla nich postawiłam... wcale o tym nie wiedząc, to ich miejsce na zimowe długie wieczory!



Różyczka mogłaby z powodzeniem stać się... kotem  "kawiarnianym"... kiedyś przeczytałam artykuł o kociej kawiarni, których coraz więcej powstaje...a tam siedzi się sobie z kotami przy kawie.
I... aż westchnęłam z przejęcia... wyobrażając sobie siebie i Różę w kawiarni... przy niebiańskim zapachu kawy i cynamonowych ciasteczek... i koniecznie z  "czołgającą" się Wandzią... żeby ludzie od razu mogli się śmiać!
O, to byłoby coś z pewnością dla mnie, jako że i kawę i koty uwielbiam!

 

Teraz obie dziewczyny... królują na fotelach i podziurawionej na sito, przez rzesze kocich dzieci stylowej  kanapce, które ładnie zaścielam kolorowymi  narzutami, żeby królowe miały się na czym wycierać!

 


Nieraz myślę... jaka szkoda, taka śliczna kanapka... a taka zniszczona!  I co ja zrobilam !? A potem mówię sobie... no i co z tego...  przecież i tak TO  WSZYSTKO   na śmietniku wyląduje!  A ja takich kanapek i narzutek mogę mieć tysiące... a Polcia i Różyczka są jedne  JEDYNE !!!

I tego właśnie nauczyłam się w tym moim Drugim Życiu!



Oprócz kotów, w domu są też psy.
 Maks... czyli pies kościelny,  jak go nazywam, został wzięty od księdza, po tym, jak ten znalazł go w drodze nad morze, przywiązanego do drzewa. Był wielki, a ja w tamtym czasie, bardzo potrzebowałam wielkiego psa. Byłam sama z Lolą i po prostu bałam się.Więc duży pies znaczył dla mnie bezpieczeństwo.




Maks, mimo, że ma wygląd baranka, zwlaszcza, gdy tak słodko śpi... wcale do łatwych nie należał, a jego ucieczki do lasu, spędzały mi sen z powiek. Wystarczyła bowiem jedna chwila nieuwagi, a uciekał natychmiast, polując na dzikie zwierzęta i kury sąsiadów. Ile to ja chwil grozy przeżyłam, widząc go na drodze ciągnącego upolowaną zdobycz, ile się go po lesie naszukałam... ile zatargów i gróżb ze strony leśniczego miałam... ile nocy nie przespanych, gdy on nie wracał... ech, nawet opisać tego wszystkiego nie sposób. Dopiero teraz, gdy zrobiłam nowe ogrodzenie jest spokój. 

A wszystko to stało się za sprawą Wandzi, która przyszła od sąsiadów, tych najbliższych... zmieniając sobie dom i wybierając wlaśnie nas. Nad Wandzią znęcał się najbardziej 5 letni wówczas Adaś, wnuczek sasiadów, o tym też już pisałam. W każdym bądż razie u sąsiadów panował taki zwyczaj, że zwierzęta same musiały "organizować" sobie jedzenie i co upolowały, to zjadły. I to Wandzia nauczyla Maksa polowań, i mimo, że już nie musiała, ale instynkt pozostał. I Maks też go poczuł.

 

Teraz to już przeszłośc, żadne już nie poluje.

Wandzia, to  "pies radosny i pies czołgający się"... wystarczy tylko na nią spojrzeć, a ona już czołga się u moich nóg, cała wijąc się jak wąż z radości... i patrząc na nią człowiek zwija się ze śmiechu... Wandzia to, bez wątpienia...  terapia śmiechem, śmiejemy się!



O Matko, ileż radości jest w tym psie!!! .... niestety jej radosnych drgawek nie udało mi się uchwycić, jako że to ciągły ruch...musicie więc sobie TO wyobrazić!



I tak oto, wygląda mój obecny zwierzyniec... jak bardzo różny od tego miastowego!
 Dwa psy i dwa koty, jak na razie. Bo w miejsce tych, które zimą odeszły, przyjdą nowe.

Po świętach przyjedzie jedna kocia piękność... "warszawianka"!
U mnie już tak jest, że gdy jedne odchodzą, a zimą odeszły dwa, puste miejsca zaraz się zapełniają nowymi, tymi potrzebującymi.
Zawsze mówię, gdy pytają mnie... po co, to robię.... czyż nie chcę mieć spokoju?!
Ależ tak, oczywiście, bardzo chcę! Więc mówię, że jeśli jest miejsce dla dwóch, to i dla trzeciego znajdzie się ciepły kąt i pełna miska.

Całego świata napewno się nie zbawi, ale nawet, jeśli jedną istotę się uratuje.... to już jest wiele.
To "kropla w morzu", ale jakże ważna!

I to kolejna lekcja, którą tutaj dostałam!

 

 I są chwile, kiedy myślę, ile racji miała mama z tą praktycznością swoich miniaturowych ratlerków, mogąc je wszędzie ze sobą zabrać, podczas gdy ja od swojego zwierzyńca nigdzie nie mogę się ruszyć.
I gdy w chwilach zwątpienia, mówię... ach, rzucę to wszystko, ten dom, ten zwierzyniec, który wciąż przyrasta... i zacznę kolejne Życie... gdzieś tam?!

I patrzę na nich... przecież do nich to mówię... a one słuchają mnie z tym swoim stoickim spokojem... i osiem par oczu śledzi każdy mój ruch, patrząc na mnie z takim uwielbieniem...z taką miłością bezgraniczną... z takim szczęściem... które natychmiast, w jednej chwili mnie powala!
I jak one to robią... skąd biorą te całe pokłady miłości, radości.... zawsze szczęśliwe, zawsze kochające... tą swoją miłością tak wielką, jedną jedyną na tym świecie!
I wtedy myślę, gdzież ja taką drugą znajdę? No gdzie?!
Więc wzdycham jedynie... wiedząc, że przecież bez nich, to ja już i tak nie dałabym rady żyć... bo i jak?! i przytulam sie do aksamitnego futerka Różyczki, które jest jak balsam dla człowieczej skołatanej duszy!

 

 I zastanawiam się... skąd one tyle tej miłości w sobie mają, ludzie je krzywdzą, a one wciąż kochają!?
Gdyby tak ludzie potrafili... i wszystkiego  nie  prze-kal-ku-lo-wy-wali...  nawet tych swoich uczuć... świat byłby naprawdę istnym Rajem!

  A moja mama? No,cóż... wiekowa się stała i już nie biega z ratlerkami w torbie po mieście... spoważniała!
I gdy ja, któregoś lata, zarzucona cała kotami i ich dziećmi i dziećmi Wandzi... zapytałam, czy nie wzięłaby może jakiegoś kota, odparła oburzona:  Coooo  kota!? Nigdy, po moim trupie!
Ot... ma charakterek mamusia!

No cóż...bywa i tak, że można przez całe życie...  tkwić tylko w Jednym Życiu, nie próbując nawet tych Innych... które przecież mogą być bogatsze, albo przynajmniej ciekawsze?
I może... warto spróbować, żeby potem,  niczego nie żałować!?