"Podróż na tysiąc mil rozpoczyna się od pierwszego kroku"

12.04.2014

Wspomnienia cz.4... czyli jeden dzień z życia wiejskiej kobiety.


Szósta trzydzieści rano.
Budzi mnie Anioł. Cichutkie pomrukiwanie jest takie przyjemne. Anielski siedzi na nocnej szafce, patrzy na mnie i mruczy cichutko, mądry koteczek, wie, że jego pani nie znosi głośnych budzików. Teraz on przejął funkcję  Loli, stając się budzikiem. Patrzę na niego spod przymrużonych powiek, udając, że nie widzę. Mruczy i czeka aż się obudzę. Otwieram po chwili oczy i wtedy próbuje złapać łapką moją powiekę, w końcu daję za wygraną i wyciągam rękę, głaszczę szare futerko, które ociera się teraz o moją twarz.
Już chociażby dla tych Anielskich pobudek... warto było tu zamieszkać! 

Wstaję. Anielski ociera się o moje nogi. Wypuszczam Boba, który jako jedyny śpi w domu, reszta pilnuje, wpuszczam Różę, która w drzwiach ociera się o Boba. Wiadomo, są  zaprzyjażnieni... niekiedy nawet sypiają razem, jak Róża ma ochotę. Bo Róża to najbardziej wolny kot, wolny i niezależny, więc robi tylko to, co chce.
Z kanapy z koronkową narzutką podnosi się Pola. Przeciąga się leniwie, ziewa i majestatycznym krokiem idzie do kuchni, po drodze sycząc na Różę, swoje dziecko, którego nie toleruje. Madame,  nie toleruje zresztą nikogo, oprócz mnie swojej ukochanej pani, całą resztę lekceważy i potrafi nawet łapką pacnąć.
Ot, z charakterem koteczka!
 
Ubrana już w codzienny strój, zadowolona, iż tak bezproblemowo udaje mi się teraz ubierać, nie tracąc godzin na zastanawianie się... a w co ja się dzisiaj ubiorę?! i na przerzucanie w popłochu stosu ubrań w przepastnej szafie, aby w końcu stwierdzić z przerażeniem... O, Matko, nie mam się w co ubrać!
Obecnie mam kilka wersji roboczych i zmieniam jedynie brudne na czyste. Jakże cudownie proste może być życie!
Obuwie też bezproblemowo, bez zmian-gumiaczki, a zimą  filcogumiaczki. Jedynie latem jakieś klapki.
Z fryzurą też nie ma problemu, na głowę czapa, kurtka, rękawice robocze! Wszak psy i tak wpadną w dziki szał na mój widok!
Otwieram drzwi, koty wychodzą, psy rzucają się na mnie, nie posiadając się ze szczęscia, tak jakby nasza rozłąka była co najmniej kilku miesięczna. Jestem z miejsca uwalana piachem i błotem. Biorę Maksa na smycz i idziemy na spacer.
Za nami, choć zawsze w pewnej odległości posuwa się prawie niezauważalnie... Anioł.
Nasz codzienny Stróż.

Rześkie chłodne powietrze orzeżwia twarz. Mgła snuje się po polach, pod lasem widać sarny. Nad głową z głośnym krzykiem przelatuje stadko dzikich gęsi. Po łące majestatycznie kroczy bocian. Psy rozbiegają się po polach, Maks też się podrywa, ale kolczatka go blokuje i idzie pokornie obok.

Wracamy, czyszczę kuwety i przygotowuję śniadanie, koty i psy jedzą jako pierwsze.W domu zimno, odkąd zrobiło się cieplej na dworze, nie palę, wiadomo opał i jego oszczędność, a poza tym pracuję i tak cały czas na dworze, więc jest mi ciepło. To ustawiczne zimno! Naciągam jeszcze jeden sweter, wstawiam wielki gar z jedzeniem dla psów, po czym długo parzę poranną kawę.Odkąd stałam się wolnym człowiekiem i nie mam pracy od-do, nie muszę się już nigdzie spieszyć.
Jem niespiesznie śniadanie i układam listę, tego co jest do zrobienia.
Dzisiaj w planie sadzenie krzewów porzeczek i malin, po które zaraz jadę do sąsiadki, potem dokończenie kopania kawałka ugoru pod ziemniaki i może jak starczy czasu, dalsze znoszenie kamieni pod dom.

Dochodzi 9-ta, gdy wsiadam w auto  i jadę do wsi. Bob z Wandzią biegną jak zwykle za autem. Mijam mojego najbliższego sąsiada, tego od Adasia i jadę dalej w kierunku, oddalonej ode mnie o dwa kilometry wioski.

Jakie to dziwne, myślę, już cztery lata tutaj mieszkam, a dopiero tego roku  nawiązałam kontakt z dwoma dalszymi sąsiadkami, które zawsze tak niechętnie, zresztą podobnie jak i pozostali na mnie patrzyły i poza zdawkowym "dzień dobry", na nic więcej nie mogłam liczyć. Wiadomo, obca, miastowa, więc czego tu szuka?  Wszyscy zresztą w tej niewielkiej, na dziesięć domów zaledwie wiosce byli niechętni, a nawet wrodzy. Pamiętam jak P. ojciec 9-ciorga dzieci i mój stróż na budowie w pierwszym roku, okradł mnie, a potem gdy go wyrzuciłam, krzyczał, wygrażając mi pięścią przed nosem... Tu jest Pawlakowo, niech o tym nie zapomina!!!
To rodzina meneli, wszyscy tam piją, nawet dorastające dzieci, a potem kradną. Na początku naprawdę się bałam tych ludzi, ich dzieci... ale nie było tak żle, dzieciaki do tej pory do mnie zaglądają, pomagając  niekiedy za jakieś drobne kieszonkowe... zawsze są grzeczni... ale wiem, że potrafią być bardzo agresywni.

Przez te wszystkie lata moimi jedynymi sąsiadami, z którymi miałam jaki taki kontakt, byli więc ci od Adasia. Teraz, po tym, co się z małym stało, nawet do nich iść nie mogę, gdy pomyślę, co zrobili temu dziecku! I jeszcze okazało się, że  i on... sąsiad, którego uważałam zawsze za dobrego człowieka... strzela z procy do jeleni, zbiera ich rogi, zastawia sidła! Wyć mi się chce, gdy o tym myślę!
 A teraz niespodziewanie, obie dalsze sąsiadki, po latach, stały się dla mnie tak bardzo łaskawe. Czy tak  długo trzeba zdobywać ludzkie zaufanie!?

Podjeżdżam pod dom W. Dwa wielkie psy i rzucają się na mnie z głośnym powitaniem, brudząc mnie niemiłosiernie. O Matko, czy ja kiedykolwiek będę tutaj czysta?!
Wychodzi W. i zaprasza, częstuje kawą i domowym ciastem. Rozmawiamy o ogrodzie, o tym co ona posiała, co już wzeszło, a co jeszcze nie, o pogodzie... to tematy najwazniejsze w naszym wiejskim życiu. Potem idziemy do ogrodu, obie w gumiakach, z łopatami i wykopujemy krzewy porzeczek i malin. Dostaję też byliny kwiatów, jako że jak twierdzi W. nie mam nic w tym swoim ogrodzie, a to wstyd mieć ogród, w którym nie ma nic!

Wkładam to wszystko do skrzynek, wiader i pakuję do auta. Przychodzi druga sąsiadka J. i przynosi mi byliny pelargonii, po czym jedziemy do mnie. Psy znów za nami, a po drodze przyłączają się jeszcze inne, teraz już cała wioskowa psiarnia z głośnym ujadaniem biegnie za autem. Nagle z naprzeciwka wyjeżdża zielona terenówka leśniczego i z całym impetem, mimo, że droga szutrowa i wąska uderza w psy. Słyszymy głośne skomlenie i wypadamy obie z auta, moje psy całe, natomiast uderzony pies tej od Adasia, ze skowytem ucieka w kierunku domu, jedziemy za nim i wpadamy na ich podwórko. Obie matka i córka są przed domem, pies kolo nich, podchodzę do niego i oglądam, ale na szczęście nic mu nie jest! Ta od Adasia wzrusza ramionami obojętnie, ja oddycham z ulgą!

Jedziemy dalej, po drodze J. opowiada, jak przed kilkoma miesiącami jej oba psy zostały zastrzelone przez tego właśnie leśniczego! Słucham, nie wierząc. Ale znając człowieka i jego stosunek do zwierząt i ludzi, nie dziwię się już niczemu. Choć to przerażające. Ten sam leśniczy przed dwoma laty zastrzelił psa W. który jak to wszystkie wioskowe psy biegał sobie po polach. Odtąd i ja żyje w ciągłym lęku o  Maksa, bo ten od Adasia, dobry kolega leśniczego wielokrotnie mnie przestrzegał, ze i jego,  jeśli dalej będzie biegał  luzem  spotka podobny los. Znów wyć mi się chce!

Podjeżdżamy pod dom i wyładowujemy to wszystko, wkładamy do auta słomę, którą wiozę dla nich obu do ściółkowania grządek. Świetna jest taka wymiana dóbr, myślę, zwłaszcza tutaj na wsi. Ale to dopiero tego roku tak jest, przedtem na nic nie mogłam liczyć, nie było nawet mowy o jakimkolwiek porozumieniu. Byłam tą obcą, poza marginesem, tą której nic się nie należy.

 Gdy wracam dochodzi prawie południe, wyciągam z obory taczkę, łopatę, grabie i idę do warzywniaka. Jest niewielki, jedynie nieco większy od ubiegłorocznego. Krzewy sadzę na jego obrzeżach. Jest ich sporo, wszystkie się nie zmieszczą, więc reszta pójdzie pod płot. Podlewam wodą ze strumyka, który płynie obok, w dole. Psy są ze mną, Maks przywiązany do taczki, z tej strony od lasu, gdzie granicą jest strumyk nie mam siatki leśnej, a Maks uwielbia uciekać do lasu.

 

Idę do porzeczek pod siatką, które toną w chwastach, obkopuję je. Patrzę na mój ugór, który w ubiegłym roku został zabronowany, ale potem znów zarósł niemiłosiernie. Nie mam pojęcia co z nim zrobić. Będę go musiała chyba ręcznie odchaszczać tak jak teren między domem a oborą. Wracam do warzywniaka i sieję czosnek i pasternak od sąsiadki. Schodzę znów z wiadrami do strumyka, w którym wody bardzo mało, ledwo do kostek sięga... co będzie jeśli wyschnie? Tak miałam któregoś lata i musiałam jeżdzić po wodę do podlewania do pobliskiej rzeczki.

 

Nachylam się nad wodą, widzę swoje odbicie i zanurzam w niej dłonie, jest przyjemnie chłodna, obmywam twarz, cóż za rozkosz i jakie orzeżwienie!  Z lasu, który graniczy ze strumykiem wynurza się Anioł... coś widzi w wodzie... może swoje odbicie i próbuje złapać... jest taki śmieszny... siedzę przez chwilę nad strumieniem, chłonąc jego piękno... i obserwuję Anielskiego... mam nieprzepartą ochotę iść w ten las... powłóczyć się... tak bez końca, razem z Aniołem... może potem, jeśli starczy czasu... teraz musze skończyć, biorę wiadra i wracam na grządki... które są na szczęście tuż obok.
Helena dobrze wiedziała, gdzie założyć ogród, wybierając miejsce pod lasem, obok strumienia, w zacisznym i słonecznym  miejscu, z tym, że ten jej był dużo większy, a ja co roku zbieram jeszcze jej rabarbar... choć to już tyle lat minęło!



Anioł jest cały czas w pobliżu... wiadomo stróżuje... pewnie dostał od Loli wyrażnie nakreślony  zakres swoich obowiązków! Kochana Lola, jak ona zawsze o mnie pamięta!



Podlewam grządki i krzewy. Prostuję plecy i przysiadam na pniu. Z lasu dochodzi oszałamiający śpiew ptaków. Ile tam głosów, ile przekrzykiwań, ile treli... cóż za koncert!
Żółte motyle latają nad nami, przysiadając na żdżbłach trawy. Słońce oświetla ścianę lasu. Jest tak pięknie,że wstrzymuję na chwilę oddech. Słucham koncertu, napawając się najpiękniejszymi obrazami, jakie tylko przyroda może stworzyć. Uśmiecham się. Do siebie... do lasu...do motyli.


 


 Ściółkuję grządki i krzewy słomą. Skończone, z dumą patrzę na swoje grządki! Ocieram pot z czoła i idę do kawałka ugoru, który wczoraj zaczęłam przekopywać na ziemniaki, chwytam za  łopatę i zabieram się do kopania. Gorąco, pot ścieka po twarzy i plecach i... nie wiem czy dziś to skończę, ale w końcu przecież mi się nie spieszy, skoro stałam się wolnym człowiekiem... i zanoszę łopatę do taczki, idę ponownie do strumyka i obmywam twarz chłodną wodą.



Czuję zmęczenie. Choć jest to inny rodzaj zmęczenia, niż ten, gdy po całym dniu pracy, w zamkniętym pomieszczeniu przewalałam stosy papierów, lub gdy robiłam inne beszsensowne rzeczy.. i byłam wykończona, czując jedynie potworny ból głowy. Tutaj jestem zmęczona fizycznie, a pomimo zmęczenia... odczuwam jakąś wewnętrzną radość, cieszy powietrze muskające twarz, brud pod połamanymi paznokciami, intensywny zapach wilgotnej ziemi, śpiew ptaków, prostota i autentyczność tego życia, które tak trudne bywa... ale ma jakiś ukryty sens!
Sens rzeczy prostych!?
 
 

Czuję głód, pewnie dochodzi pora posiłku, koty czują to samo, bo pojawiają się nagle wszystkie trzy, zgarniam narzędzia do taczki i idziemy w stronę domu, po drodze zrywam garść pokrzyw i kilka mleczy.
Szykuję jedzenie dla zwierzaków, potem sobie. Mój obiad jest prosty, zupa z poprzedniego dnia, zwykle tak gotuję, coś prostego i na dwa dni, aby czas zaoszczędzić. Do talerza wsypuję posiekane zieloności i wychodzę do mojego letniego salonu, który wraz z pierwszymi promieniami słońca został przeniesiony do ogrodu, na moje ulubione miejsce na lekkim wzniesieniu, pod czereśnią, tą samą, do której to, owego pierwszego dnia rzuciłam się jak szalona...  nasycając się łapczywie jej czerwonymi kulkami... a teraz stoi tutaj mój letni stół ...



Siadam w słońcu, jem... psy najedzone, leżą rozłożone na trawie. Patrzę na dom... na drzewa, na las... tak, jak wtedy, tego pierwszego dnia, gdy go ujrzałam i... gdy zapragnęłam, już na zawsze tutaj pozostać. Jeszcze wtedy nie wiedząc, jak długą i trudną drogę muszę przejść. I jak dobrze, że nie wiedziałam, inaczej pewnie przeraziłabym się trudu i uciekła! Jak dobrze... niekiedy nie wiedzieć, co nas czeka?!
Poddać się życiu, które i tak nas zaskoczy, pisząc swój własny scenariusz!

Patrzę na horyzont. Jaki spokój, jaka cisza. Gdy jadę do swojej dorywczej pracy, do niewielkiego G. zawsze potem wracam tutaj z radością i już, gdy przekraczam bramę lasu, wydaje mi się, że oto wkroczyłam w jakiś inny świat... tak daleki od całego zgiełku tego świata!
J. mówi, że mi zazdrości tego odludzia, ona żyje w ciągłych kłótniach ze swoją sąsiadką, gdy mi o tym opowiada, robi mi się niedobrze. Mówi, że to luksus. Tak, wiem i dlatego właśnie szukałam domu na odludziu, żeby mieć ten luksus.



Zamykam oczy i myślę...  jak ja bardzo tego właśnie potrzebowałam... tego życia z dala od miejskiego zgiełku... tego prostego szczęścia... uprawy ogrodu... przebywania z psami... mruczenia kotów... przesiadywania w ogrodzie... patrzenia na las!
I jak bardzo to życie tutaj mnie... zaskoczyło!
Jakie ono właściwie jest... to moje życie?

Niekiedy... wydaje mi się ono tak wspaniałe, a niekiedy tak przerażliwie  trudne... że dziwię się, jak ja mogłam tutaj w ogóle tutaj zamieszkać, wyobrażając sobie, że dam radę?!
To był przecież istny akt szaleństwa!

Kiedyś przeczytałam gdzieś : " najtrudniejsze są rzeczy najlepsze"...

I jak wtedy, siedzę znów pod czereśnią i  patrzę na to wszystko... i znów nie mogę się napatrzeć, choć to już tyle lat minęło... a ja wciąż jestem zachwycona tymi widokami!

 

 Dom lśni w słońcu nieskazitelną bielą, tak jak wtedy... z tym, że wtedy to była biel spatynowana czasem... a teraz odzyskał swój dawny blask... choć w środku jeszcze tak wiele do zrobienia... ale udało się go  uratować, choć to wszystko niemożliwym się wydawało!
I jak to właściwie się stało!? Do dziś nie wiem!
To chyba ciosy sprawiają, że... rośnie się w siłę!?

 

 A obora... wciąż jest  niezwykle piękna... i wciąż tak dzielnie walczy z upływającym czasem... ależ ona ma Ducha Walki! Bidulka!

 

To miała być... Obora Artystyczna... takie miałam plany i nadal są... jedna wielka sala na warsztaty... kilka pokoi gościnnych... pomieszczenia dla zwierząt... kozy... może owce... a teraz... wali się coraz bardziej... i niedługo runie, jeśli natychmiast czegoś nie zrobię! Muszę jeszcze o nią zawalczyć... jestem przecież zaprawiona w boju... coś wymyśleć... w jakiś sposób, tylko losowi wiadomy... i  ją ocalić od zagłady?!




Słońce jest teraz nad lasem z boku domu, dochodzi chyba czternasta... haha, nauczyłam się już określać czas na podstawie słońca... moja babcia była by pewnie ze mnie dumna... moja babcia... jakże ciepło o niej myślę... to po niej mam tę miłośc do wsi... podnoszę się i wracam do taczki i łopaty... patrzę na krzewy, jest ich jeszcze sporo do posadzenia, prawie cała skrzynka... no i kwiaty od sąsiadki... ufff... chyba mam zajęcie, jak zwykle zresztą do wieczora!

Idę do kamieni, które od kilku dni układam pod domem. Kamienie, które robotnicy wówczas powyciągali spod domu, a które jego fundamentami były. Pamiętam, jak wtedy przyjechałam, to było w pierwszym roku, a oni z dumą wskazali na kamienie... stałam wtedy jak oniemiała nad kupą tych kamieni... rycząc i krzycząc jednocześnie ... jakim prawem to zrobili!
Jak to jakim, nie rozumieli, a po co te kamulce miały pod domem zalegać, śmiali się. Jeszcze chyba w życiu nie widzieli baby ryczącej nad kupą kamieni!



Przebolałam to jakoś, choć ciężko było... a  potem odkupiłam swoje własne kamienie od sąsiada, który je walające się przy domu pozbierał. I teraz układam te odzyskane kamienie pod domem, sadząc  pomiędzy nimi  kwiaty. Ładuję po kilka na taczkę i zwożę pod dom, potem układam. Ciężko, ale w końcu prawie cały przód jest obłożony, reszta jutro.



Teraz przegłądam byliny kwiatowe od sąsiadki i rozdzielam, co gdzie pójdzie...  ufff... gorąco... postanawiam zrobić krótką przerwę... jestem przecież wolnym ptakiem, nie pracuję na żaden akord... nie mam nad sobą szefa... mogę więc odpoczywać kiedy tylko zechcę!  Ach, ta bezcenna wolność robienia tego, co się chce!
Idę do domu i robię sobie kawę, potem z kubiem aromatycznej kawy z miodem, imbirem, cynamonem., gożdzikami.. z przepisu Kretowatej... idę do mojego ogrodowego salonu.
Ależ życie może być piękne, myślę sącząc aromatyczny napój... 


Dochodzi szesnasta, gdy ponownie chwytam za łopatę, teraz wkopuję pozostałe krzewy porzeczek pod płotem. Podlewam znów wodą ze strumyka, obracam kilka razy, ciężko, ale nie mam kranu na zewnątrz, po prostu o nim... zapomniałam, gdy ciągnęli mi wodę ze studni do domu... choć lubię to podlewanie wiadrami.  Mówią o mnie "ta z lasu taszczy nawet wodę we wiadrach... ale zacofanie"!
A może to właśnie jest postęp!?


Wreszcie koniec! Dochodzi osiemnasta. Prostuję plecy i idę do domu, teraz czeka mnie rozpalanie w piecu.
Wybieram popiół  i rozpalam. W domu zimno, na dworze znacznie cieplej. Nie cierpię palenia, to najgorsze, co może być. A i tak, pomimo palenia mam wciąż to straszliwe zimno.

Ech, marzy mi się taka malutka, gliniana chatka z glinianym piecem na środku i z zapieckiem, na którym mogłabym się wylegiwać wspólnie z kotami, a który by ją całą ogrzał. A ja wreszcie przestałabym marznąć i mogłabym porzucić etat palacza!  Jak ja marzę o cieple! Raz widziałam taką chatkę i nawet spałam w niej i odtąd... śni mi się po nocach!
A wtedy w domu mogłabym zrobić muzeum... albo dom starców dla psów emerytów...



Dochodzi 19-nasta, w domu robi się cieplej. Myję się z sadzy, robię herbatę i siadam do netu. Choć pogodę i pocztę muszę zobaczyć, to najważniejsze, na więcej już chyba sił nie starczy.

Jest po 21-szej. Piję herbatę i myślę... jak bardzo dalekie jest to moje życie od moich wyobrażeń o nim. Zawsze myślałam, że życie na wsi,  to niekończąca się idylla... sielanka... dużo wolnego czasu... który mozna spożytkować na rozwijanie swoich pasji!

Jak bardzo się myliłam! I jak inne jest to życie! I jak bardzo mnie ono zaskoczyło! To życie tutaj... to przecież nieustająca praca, codzienna praca, która w zasadzie nigdy się nie kończy!
Oczywiście, że dla mnie jest ono szczególnie trudne, jako że działam w pojedynkę, więc to co zwykle robią dwie osoby, muszę wykonać sama... gdyby nie to, byłoby z pewnością lżej?



Biorę mój dziennik, od lat zapisuję wszystko... i piszę: " Dziś posadziłam krzaki porzeczek i malin... nosiłam kamienie, wkopałam byliny... siedziałam w słońcu... myłam twarz w strumyku... nade mną latały żółte motyle. To życie tutaj jest...  tak trudne i tak piękne zarazem!!!"

Remont był wyzwaniem... ale ta codzienność jest chyba jeszcze większym!? I jak to wszystko ogarnąć, co do ogarnięcia jest, skoro tyle tego?!
 Czy to prawda, że każdy zabije kiedyś to, co kocha najbardziej?!

Biorę do ręki jeden z zeszytów, otwieram i czytam :
  "... sierpień 2009...
dzisiaj siedziałam pod oborą w słońcu i patrzyłam na dom, a raczej na namiastkę domu... i wydał mi się tak niezwykle piękny... miał w sobie jakiś niezwykły szlachetny urok... właściwy tylko starym domom... domom z Duszą i z Sercem... i nie mogło być inaczej... zakochałam się!"

I takim pozostał!
A ja jestem nadal i... wciąż beznadziejnie zakochana!