"Podróż na tysiąc mil rozpoczyna się od pierwszego kroku"

31.01.2012

,,Jeśli ktoś pragnie odkryć nowe lądy, musi pogodzić się z tym, że przez bardzo długi czas będzie na morzu,,

... te oto słowa zobaczyłam pewnego pażdziernikowego dnia na kawałku glinianej ściany.
K. napisał je na... wolnym od wykwitów skrawku tynku w jednym z północnych pokoi.
Obok ogromne słońce śmiało się do mnie! Na przekór wszystkiemu!
Poza tym, reszta była naprawdę w opłakanym stanie.
A ja pomyslałam wtedy, że raczej nieprędko odnajdę.. swój ląd.

A więc naprawdę wierzyłam w to, że jakaś dobra wrożka uprzątnie przede mną drogę wiodącą przez las?!
I, że te wszystkie... góry, doliny i ciernie w jakiś cudowny sposób mnie ominą?!!
Tak... myslałam, zapominając o tym, że nawet w bajkach tak się nie dzieje. Pocieszałam się, mimo wyrażnie już ogarniajacego mnie wstrętu do... bajek w szczególności.
W każdym bądż razie moja droga jawiła mi się jako coś... ciernisto-bagiennego.

Zrobiłam bilans i wypadł, no cóż, nie najlepiej.
Była połowa pażdziernika, a my nadal tkwiliśmy w tynkach. A właściwie, to utknęliśmy w nich chyba już na dobre. W domu nie było ogrzewania, nie było wody, a na ścianach w dwóch północnych pokojach, pojawiały się coraz to nowe, czarne ohydne wykwity pleśni.
Osuszanie też niewiele dało. Sytuację mogło jedynie uratować ogrzewanie. Ale i takowego nie było. A ja uparcie i bez końca taplając się w... błocie myślałam, iż lato będzie trwać wiecznie i że po nim.... nastąpi znów kolejne lato... więc mam jeszcze tyyyyle czasu!

O ogrzewaniu, owszem... myslałam i miało być ,,ręczne,, tj. koza plus kuchnia węglowa, centralne jakoś mi nijak do wiejskiej chaty pasowało. I myślalam, że ze wszystkim zdążę. I pewnie tak by się stało, gdyby to były ,,normalne,, tynki. Glina, o czym nie pamiętałam, jest bardzo kapryśna... i ma to do siebie, że schnie tak dlugo jak chce. I o tylko sobie właściwej porze. Ta porą jest zwykle lato, a już na pewno nie jesień. O tym wszystkim też nie pamiętałam.

Nic więc dziwnego, że skutki były opłakane!
A mój ląd wydał mi się już prawie nieosiągalny!!!

Tak więc, gdy w południowej części domu tynki powysychały i nawet w łazienkach wywietrzal w końcu twarogowy zapach ... to północna strona przedstawiała widok makabryczny. Tynki byly najwyrażniej w fazie swego najlepszego rozkwitu, a czarne, wielkości talerzyków deserowych, plamy pleśni przyprawialy o zawrót glowy.
Cóż, nie było wyjścia. Trzeba było zabierać się za skuwanie. I to jak najszybciej, aby ściany nie zaczeły tą wilgocią nasiąkać, jak mi wyrokowano.
Zaczęliśmy więc od tej najgorzej wyglądającej ściany, na której to kiedyś były, łączące oba pokoje, drzwi. I tak po skuciu tego nieszczęsnego tynku... odkryliśmy przyczynę wszystkiego. Okazało się, iż R. nasz pomocnik, zamiast do zamurowania otworu użyć nowych cegieł... użył tych starych, mokrych i w części zmurszałych!!!
R. moj najlepszy fachowiec i najlepszy z ludzi... lecz jak to autysta... działajacy po swojemu.
I chcąc zaoszczędzić... ,, TOWARU,, jak sie potem wyraził... zamiast tych nowych, równych i gładkich cegiełek, użył... starych, wilgotnych i po części zmurszałych, leżących przez długie miesiące na dworze.
A my w wirze pracy zapomnielismy o biedaku, który to pozostawiony sam sobie, działał najlepiej jak tylko potrafił.

Długo siedziałam przed gnijącą ścianą, patrząc na spustoszenie, które te kilka głupich cegieł poczyniło. Z tej bowiem ściany pleśń rozprzestrzeniła się na pozostałe, obejmując całe dwa pokoje. Skuliśmy wszystko. Do żywego. Dwie warstwy tynku. Dwa tygodnie ciężkiej pracy, która w ciągu kilkunastu zaledwie godzin zostala zniweczona.
Siedziałam na kupie... bagna ze skutych ścian... i już nawet nie rwałam włosów z głowy, bo i na to nie miałam już siły.

Ale najlepsze przyszlo dopiero potem, a wlasciwie teraz.
Nasza ,,praca,, okazala sie po prostu... ZBYTECZNA... bo glina i tym razem poradzila sobie z pleśnią i na resztkach tynku, który pozostal przy sufitach, oknach, kontaktach... tynk okazał się suchy jak... PIEPRZ!!! I twardy jak skała!!!
Wyschło, ale po bardzo długim czasie, a glina w jakiś cudowny i sobie tylko wiadomy sposób zwalczyła i tym razem grzyba.
Przyczyniło się do tego też ogrzewanie, które dopiero pod koniec pażdziernika w pośpiechu założyłam. Zrezygnowałam z kozy, nie mając już czasu na jej szukanie i w pierwszym lepszym markiecie zakupiłam pierwszy lepszy kominek, ktory postawiłam w południowym pokoju.
W kuchni stanęła natomiast używana westfalka.
W domu nareszcie zaczynało być ciepło, a ja po miesiącach koczowania w przyczepie, nareszcie mogłam przenieść się do domu, grzejąc się w ogniu kominka.

K. nadal zamieszkiwał w przylegającym do obory pomieszczeniu gospodarczym, a ja z trwogą myslałam o dniu jego odjazdu, i o tym jak już na dobre pozostanę sama na tej swojej... bagnisto-ciernistej drodze. Ale ku mojemu najwyższemu zdumieniu K. postanowił ... przedłużyć sobie swój wolontariat, rezygnując tym samym z uroków zycia studenckiego i poswięcając się całkowicie sztuce, która to własnie u mnie, na... odludziu miała w pełni rozkwitać!

O prawdziwym powodzie jego pozostania dowiedziałam się... niestety, dopiero potem.

W tym też czasie nastąpiła moja przeprowadzka, która polegala jedynie na zwiezieniu, popakowanych i czekajacych od miesiecy pudeł i kartonów, a mieszkanie zostalo wymówione.

I tak oto zaczęło się moje nowe życie. W domu pod lasem. Życie dość dziwne. I tak nierealne, że aż trudne do uwierzenia.

19.01.2012

Wystarczy znależć dość dobrze zrujnowany domek w środku lasu... i zamienić go w chatkę z piernika....

... a potem należy wziaść jedną miarkę gliny, dwie miarki piasku.... trochę wody... wsypać garsć lnianych konopii lub garść słomy... albo sieczki... do tego dodawać chudy twaróg, bądż mleko... może być również maślanka... jak kto woli... kilka jajek i mąkę ziemniaczaną... na koniec trochę lawendy... i kilka płatków roży.... i wymieszać to wszystko w wielkim garze... i puszczając wodze fantazji... rzucić na scianę!
Oto gotowy przepis na dom. Dla tych, co kochają bajki. I jak to w bajkach bywa... przeszkodom i trudnościom nie ma końca. A im bliżej celu... o dziwo, tym ich więcej!!!
I tym oto sposobem, ja sama, znalazłam sie w samym środku... pewnej bajki.

Ale po kolei. Wrócę więc znów do tamtego września.

Tak więc, gdy w dwóch południowych pokojach tynki w końcu... po-prze-kwi-ty-wały... pos-chły i... po-pło-wiały... przybierając zupełnie nieoczekiwany łososiowy kolor, a ja pełna euforii... szykowałam sie do następnego etapu, czyli malowania... moja radość, niestety w oka mgnieniu się ulatniała... gdy przechodziłam na stronę połnocną, gdzie następował proces wręcz odwrotny... i tu tynki schły, ale bardzo powoli, a właściwie to... nie schły wcale.

I choć pogoda w tej końcówce września była naprawdę cudna.... to jednak dla gliny było już trochę póżno, chociażby ze względu na to, iż dość szybko nastawał chłód, co bylo dla niej bardzo zgubne w skutkach. Ale o tym wszystkim miałam sie dopiero naocznie przekonać.

W tym czasie nasza grupa uszczupliła się i po odjeżdzie miłej i dbajacej bardzo o nasza kuchnię polową wolontariuszki A, oraz córki, zostaliśmy w trójkę -K. nasz nieoceniony wolontariusz o zacięciu artystycznym, R. nasz pomocnik do tzw. robót specjalnych... jak np. kopanie dołów, czy też przewalanie gruzu, który to w tempie wysoce zadziwiającym przyrastał... no i oczywiście ja, główny sprawca wszystkiego!

Najwyższa więc pora zaczynać było malowanie. Farby miały być też gliniane. A jakże!
O glinianych farbach wiedziałam tyle, co nic. Czytałam, gdzieś, że do gliny, aby uzyskać kolor dodaje się jakieś farbki do farbowania tkanin lub plakatówki i że najlepsze są farby wodne!?
I na tym moja wiedza się kończyła.
Należało więc poeksperymentować, porobic próbki, porzucać je na ścianę, poczekać aż wyschną i wtedy wybrać tę odpowiednią. Ale, cóż na żadne eksperymenty nie było już czasu, ryzyko i tak było zbyt duże, że to wszystko nie powysycha!!!
Machnęłam na to wszystko ręką i postanowiłam stworzyć swoje własne farby metodą prób i błędów!?!? I jako pigmentu użyć ciasta wapiennego. I tym razem taplałam się nie tylko w błocie ale i w wapnie, ktore mieszałam z wodą ręcznie w wielkim dole przed domem.
Widok przedstawiałam iście opłakany, jak orzekł K, który sam zresztą nie wyglądał wcale lepiej,
mieszajac ręcznym mieszadłem glinę z wodą w wielkim baniaku... która rozpryskiwała się we wszystkich możliwych kierunkach, oblepiając go dokladnie z góry na dół. Był więc, nie gorzej niż ja, utaplany w... błocie.
A tym razem do naszej mieszanki dodawaliśmy... jajka i krochmal z mąki ziemniaczanej, który to ja osobiście w wielkim garze... wielką łychą warzyłam w naszej polowej kuchence.

Po okolicy znów rozniosły się wieści, że robię jakieś dziwne... ziemniaczane tynki i co ciekawsi zaglądali. K. twierdził, że jak tak dalej pójdzie to i... jaka Wyższa Władza może zawita... i może w końcu... jakie dofinansowanie do tego... bagna dostanę... bo teraz to i na ekologię się stawia... podobnoż!!?

Niestety... Wielcy tego świata nie zajmują się przecież takimi duperelami... tylko ważnymi sprawami wagi państwowej... o czym K. pewnie już zdążył zapomnieć... przebywając na tym odludziu... więc tylko... Mali tego świata nas odwiedzali... kiwając jedynie głowami, lub trzymając się za brzuchy w... zdrowym ludzkim śmiechu!!!
A niech tam!!! Niech się ludziska chodż trochę pośmieją!!!

Tak więc, w takim oto klimacie, przystąpiliśmy do malowania.
Malowaliśmy pędzlami, ja ściany, a K. sufity, wszystko dwukrotnie. I chwilami miałam wrażenie, iż maluję obraz na wielkim płótnie... I byl to chyba najprzyjemniejszy etap naszej pracy, farby tak szybko schły, a ja doszlam do wniosku, ze mogłabym z powodzeniem zostać malarzem pokojowym.
A ściany przybrały kolor... piernika w mlecznej czekoladzie. Były trochę ciemne, mimo zatarcia woda, ale... gdy przyjdzie lato, to pewnie znów tak pięknie popłowieją i zrobią się... może znów łososiowe lub przybiorą... jakąś inną nieoczekiwaną barwę!? Kto wie?...
A teraz, na zimę niech więc będzie czekoladowo. To dobry i rozgrzewający kolor. A ja, no cóż, mam wciąż słabość do czekolady.

Tak więc, gdy pokoje południowe zostały pomalowane i musiały jedynie powysychać, zabraliśmy się za malowanie kuchni i korytarza. I tu zrobiło się dość problematycznie, gdyż dodałam,niestety za dużo krochmalu i farby zaczęły niespodziewanie pękać.
Ze zgroza patrzyliśmy na efekt naszej pracy i niestety nie pozostawało nic innego, jak tylko zdrapywanie farby. Zdrapywanie farby... ale tak, aby nie uszkodzić tynku, łatwo powiedziec... a w efekcie okazało sie to niezwykle trudne. Mozolna i beznadziejna praca. Mieliśmy naprawdę dosyć, nie wiedząc, iż najgorsze dopiero przed nami...!!!
I niestety, tynku nie udało się nie uszkodzić... i ściany takie już pozostały, nierówne... i jakby podrapane. Na to nałożyłam, nie majac już innego wyjscia, jako, że na nowy tynk nie było już po prostu czasu... farbę, dodając jedynie więcej pigmentu wapiennego, aby było jaśniej. I kolor wyszedł... waniliowy! Całkiem dobrze prezentujacy sie na podrapanych i nierównych ścianach kuchni i korytarza.

I gdy z częścią południowa domu udało nam się jakoś uporać, to część północna i łazienki przyprawiały o zawrót głowy!!! W łazienkach wprawdzie twarogowy zapach z dnia na dzień wyrażnie się zmniejszał, ale za to na ścianach pojawiały sie szaro-białe, puchate, nawet dość niebrzydkie, przypominajace... letnie dmuchawce... wykwity!!!
Najgorzej było jednak w obu północnych pokojach... tam nie dosć, że praktycznie nic nie schło, to na dodatek na ścianach tworzyły się... wielkie czarno-siwe plamy pleśni.
Jednym słowem nasze tynki przeżywały powtórne... kwitnienie!!!

Krótko mówiąc zaczęło się robić maaaaakabrycznie!!!

I wtedy zaczęło się wielkie osuszanie!!! Wszystkim czym tylko się dało... pożyczonymi farelkami, elktrycznymi grzejnikami, grzałkami, a w końcu wielką benzynową, niemiłosiernie cuchnącą machiną.
Na nic wszystko się zdało, plamy znikały, aby nazajutrz pojawić się ponownie!!! Co było dla nas jedną wielką niewiadomą!!!
I to zwłaszcza na jednej ze ścian,tej łaczącej dwa pokoje, na której mieściły się kiedyś drzwi, teraz już zamurowane. Czyżby tutaj kryła się przyczyna wszystkiego, myśleliśmy, patrzac z przerażeniem na kwitnące tynki!?
I wtedy to, po raz pierwszy miałam naprawdę dosyć gliny. I co gorsza, ani cienia pomysłu... co dalej!!??


I na tym Kochani, aby Was tak całkiem nie zanudzić, na razie zakończę, jako, że tym razem i bez-zdjęciowo będzie. Córcia pożyczyła aparat z moimi fotkami. Więc czekać muszę, aż znów któregoś dnia wpadnie do wiejskiego domu.
Miłego wieczoru zatem życzę.

11.01.2012



Spojrzenie wstecz...


Hmmm... ilez to czasu minelo od mojego ostatniego remontowego wpisu, ze az sama sie zadziwilam. Byl poczatek jesieni, wrzesien... gdy ja tkwilam w srodku remontowego zawirowania.
A tu juz zima... Oj,dluga... bardzo dluga mialam przerwe w pisaniu. I wydawalo mi sie, ze juz do tego nigdy nie powroce. I dopiero,gdy niedawno, bo tuz przed Nowym Rokiem weszlam do siebie i przeczytalam ostatnie komentarze, pomyslalam jak bardzo mi Was Kochani przez te wszystkie miesiace brakowalo... i to byl taki wlasnie ,,kopniak,, ktory znow napedzil mnie do dzialania. I postanowilam powrocic do mojej pisaniny.
Do mojego dziennika budowy.

Zaczne wiec moze od poczatku, a raczej cofne sie w czasie do... tamtego wrzesnia.
A wlasciwie zaczne od tego... ze juz TU MIESZKAM.
Tak wlasnie sie stalo. Zamieszkalam w chacie pod lasem. Choc sama jeszcze w to nie bardzo moge uwierzyc. A wszystko wydaje mi sie takie nierzeczywiste. I wciaz dziwie sie, myslac jak to sie wszystko stalo. Chodz wypadki potoczyly sie wlasnie tak, a nie inaczej. To tak, jakby to wszystko tak byc musialo.
To miejsce. I ten czas.
I chodz bywaja chwile, gdy wciaz wydaje mi sie, iz nadal jestem tylko na wakacjach i ze zaraz przeciez powroce do swojego normalnego zycia... do swoich zajec... terminow... telefonow... Tak, jak to zwykle po lecie bywalo. I ze moj urlop w koncu przeciez kiedys tam... sie skonczy!!! Lecz tym razem wszystko bylo inaczej. Tym razem nic takiego sie nie zda-rzy-lo!!!
A ja pozostalam w chacie pod lasem. I dalej... jakby nigdy nic... jakby tylko to jedno sie liczylo... wszystko ,,ogarnialam,,!

A ogarnianiu nie bylo konca....!!!!!

Tak wiec na poczatku wrzesnia bylismy, jak mowi moj ostatni ubiegloroczny juz!!! wpis na etapie glinianych tynkow, w ktorych tkwilismy od lipca, a ktore to pomalu juz nas wykanczaly.
I gdy po setkach glinianych probek, w celu ustalenia odpowiedniego skladu i konsystencji gliny, po dlugim czasie oczekiwania, az owe probki powysychaja, po licznych doswiadczeniach na twardosc owych probek jak np. spuszczaniu glinianych kulek z odpowiedniej wysokosci... i tym podobnych sprawach, nie mniej istotnych, ustalilismy w koncu jaki ma byc sklad owego... blotka i wtedy w polowie sierpnia przystapilismy do kladzenia tynkow w pozostalej czesci domu tj. w dwoch polnocnych pokojach, lazience, toalecie, pom. gospodarczym, kuchni i korytarzu. Razem bylo tego 250 m2 ! Duzo, a czasu bardzo malo.

Nasza ekipa budowlana wiele sie nie zmienila, czyli nadal byl jeden majster, tylko, ze juz inny, dwoch wolontariuszy, moja na krotko bedaca w odwiedzinach corka, moj wierny pomocnik inwalida- autysta. Ja. Kierowniczka, jak nazywal mnie majster. I oczywiscie nasze urocze kociaki Lola i Lulus - czyli Lulusiowate. Jednym slowem... silna grupa pod wyzwaniem.

W dwoch pierwszych pokojach, w ktorych polozone na poczatku lipca tynki byly wlasnie na etapie.... "kwitnienia".... a piekna, zieloniutka i z kazdym dniem coraz bardziej obfitsza plantacja lnu... czynila cala sprawa coraz bardziej beznadziejna, a ja z trwoga myslalam o czekajacym nas niechybnie ich skuwaniu, roslinki nagle... jak za dotknieciem czarodziejskiej rozdzki zaczely... obumierac, a czarne plamy plesni wysychac.
Cud! Istny cud, ku naszemu zdziwieniu i uciesze.

Tak wiec przystapilismy do kladzenia tynkow w drugiej czesci domu. Kladl je wlasciwie majster, my zas pomagalismy, robiac obrobki wokol okien i drzwi, no i mieszalismy gline z woda i piaskiem na zaprawe. Czyli taplalismy sie w blocie, jak okreslal nasze poczynania majster, pytajac mnie wciaz i wciaz od nowa, co ja wlasciwie takiego w tej calej glinie widze... i dlaczego to nie chce normalnych tynkow, jak wszyscy... zeby choc po ludzku bylo!!!!
A gdy przyszla kolej na lazienki, a ja do gliny jak gdyby nigdy nic, zaczelam wrzucac chudy twarog i mleko... lamentowal dlugo, usilujac mnie przekonac, iz jestem na etapie kolejnego bledu. Na nic sie to zdalo. A ja z uporem maniaka objezdzalam okoliczne sklepiki, wykupujac kilogramami chudy twarog, a gdy tego zabrako przerzucalam sie na mleko.
Mialo byc twarogowo i tak tez bylo!!!! A glina zmieszana z twarogiem i mlekiem tworzyla piekna, aksamitna konsystencje... w kolorze czekolady.
Az chcialo sie TOTO jesc!!!
Tylko majster prychal i prychal, nie dajac sie poniesc naszemu glinowo- twarogowemu szalenstwu!

I gdy w pierwszych dniach po polozeniu twarogowych tynkow w lazience zaczynalo... cuchnac... nie posiadal sie z uciechy, ze jednak mial racje.
Zapach skislej serwatki rozchodzil sie w powietrzu, a w lazienkach cuchlo niemilosiernie... i kto tam wszedl, zaraz uciekal. Tylko ja, sprawca wszystkiego, ze stoickim spokojem mowilam, ze tak wlasnie ma byc, i ze zapach twarogowy jest konieczny! Wierzac w duchu, wiedziona konopnym doswiadczeniem, iz glina i tym razem sobie z tym poradzi.
Po wsi rozniosla sie wiesc o moich konopnych i kisnacych tynkach... i cale wycieczki przychodzily je ogladac, chcialam juz nawet jakie... muzeum otworzyc, zeby choc jaki grosz wpadl... Ale czasu nie bylo... Wiec oswiadczalam jedynie wszem i wobec, iz najlepsze byloby w zasadzie.... krowie lajno... lecz niestety nie mialam czasu go zbierac!!! A ludzie zwijali sie ze smiechu... My tez!!!
Ech, co tu duzo mowic! Bylo jednak wesolo!

Tak wiec ok. polowy wrzesnia skonczylismy kladzenie dwoch warstw tynkow, rezygnujac z warstwy trzeciej tzw. gladzi, gdyz wolalam miec wlasnie takie POPAPRANE sciany... nizli calkiem gladkie.
Majstra juz nic nie dziwilo... po konopiach i twarogu, wiec cieszyl sie tylko, bo jak nigdy dotad nie musial niczego robic rowno i prosto. Twierdzil, iz jest to jego najlepsza praca, a ja najlepsza kierowniczka. I gdybym tak jeszcze zechciala dodawac piwa do tynku... wzdychal w rozmarzeniu... ech, to bylaby dopiero robota!!!!
I on majster, juz by mnie pewnie nigdy nie opuscil!!!
No, coz rozstanie przewazylo szale i piwa nie bylo. Byly za to jajka i maka... ale o tym pozniej.

Tak wiec w polowie wrzesnia zakonczylismy tynki. Dwie, ok. 3cm warstwy gliny zostaly polozone i teraz musialy jedynie powysychac.
Sprawa, zdawac by sie moglo blaha, stala sie jednak trudniejsza niz myslelismy...



I migawki z tamtego wrzesnia....



Juz suche tynki bez sladu konopi i plesni, zatarte woda i bardzo pieknie wyplowiale. Na podlodze widac nasze probki gliny.




Pierwsza warstwa tynku w korytarzu w trakcie kladzenia.






I czekoladowo-serwatkowo-glinowa zaprawa w lazience, ktora kladlam sama... bo majster zaparl sie i nijak bylo go do tego zmusic...




Tynkowanie kuchni




i korytarza.





I zeby nie bylo, ze nic nie robilam... wywalam okno w pokoju!!!




Nasza polowa stolowka...




i ognisko po pracy...






K. wolontariusz, moja wierna dusza i prawa reka... pryz heblowaniu parapetow...





Panna Lola na jablonce...




... i sjesta Lulusiowatych





Wysychajaca druga i ostatnia warstwa tynku w kuchni.


I przypominajac sobie tamten czas, mysle jak dobrze jest niekiedy spojrzec wstecz... i powrocic do tamtych chwil... myslac, alez bylo pieknie! Trudno i pieknie!!!

2.01.2012

Na ten Nowy Rok...

z mojego nowego zycia... w starej wiejskiej chacie... na koncu swiata... pod lasem... posylam Wam Kochani wiele serdecznosci, zyczac duzo dobrego zdrowka, pomyslnosci i bardzo duzo milosci na te wszystkie dni, ktore przed nami...
Dziekuje jednoczesnie za to, ze byliscie ze mna w te wszystkie dni... w smutku i w radosci... w calych tych moich zmaganiach i zawirowaniach.... Dziekuje za Wasza cierpliwosc i wyrozumialosc dla mojej opieszalosci... i oczywiscie za Wasze cudne i zawsze bardzo podbudowywujace komentarze.

Dluga, bardzo dluga mialam przerwe w pisaniu... i wstyd mi troche... ale tyle bylo do zrobienia... ze na pisanie nie starczalo juz jakos czasu i sil... i dopiero teraz, naprawde po raz pierwszy od miesiecy, gdy juz jakos... OGARNELAM to wszystko... nareszcie moge zasiasc i cos skrobnac... ot, chociazby noworoczne zyczenia.
Tak wiec w Nowym Roku postaram sie wszystko nadrobic.


P.s. przepraszam, litery nadal nie takie, jeszcze do tego nie doszlam, opieszala jakas sie zrobilam, ale bede nad soba pracowac, przyrzekam... w tym Nowym Roku.
Dobrej nocy zycze.