"Podróż na tysiąc mil rozpoczyna się od pierwszego kroku"

29.03.2011

Zew natury...

... dal w koncu o sobie znac, wybudzajac mnie na dobre z pozimowego letargu.
I kazac dzialac! Zaniepokojona rowniez telefonami sasiadki o kolejnych wlamaniach do chaty i kierowana jakims wewnetrznym impulsem, wyruszylam.
Tym razem na szczescie, nie sama. Syn, z ktorym to owego pamietnego dnia przed niespelna dwoma laty znalazlam to OWO... "cudo", a majacy akurat przerwe w pobieraniu nauk, dal sie uprosic na wspolna wycieczke. I jako, ze w planie byla jazda moim autkiem, a on wiedzac, iz mam jakies dziwne predyspozycje... do dosc szybkiego oduczania sie raz nabytych umiejetnosci, szczegolnie jesli chodzi o jazde autkiem, zdecydowal sie towarzyszyc.
I nie pomylil sie wcale, widzac moje rozpaczliwe manewry na drodze, przejal ster w swoje rece, stwierdzajac, iz jestem wyjatkowo beznadziejnym przypadkiem, jakiego on jeszcze nie mial okazji spotkac. Poubolewal jeszcze nad licznymi ubieglorocznymi "obrazeniami" Matizka, a bylo ich troche, pokiwal glowa nad moja "niewiedza", po czym ja odetchnelam i ... wyruszylismy.

Po drodze odwiedzilismy mojego kochanego p. Mieczyslawa, ktory choc
"bardzo posypujacy sie", ale wciaz na chodzie i w pogodnym nastroju, przydreptal podpierajac sie laseczka, aby usiasc ze mna choc na krotka chwilke na laweczce przed domem i pogawedzic.

Po czym ruszylismy do chaty. Jak zwykle, z dusza na ramieniu, aby potem z wielka ulga stwierdzic, iz wszystko... w porzadku. Wszystko, poza paroma "drobiazgami"...
Chata stala. W calosci. Obora tez. Drzewa rowniez mialy sie dobrze. Strumyk plynal wartko. Jakby nigdy nic. A jednak...?!
A jednak... cos sie dzialo.
Drzwi od obory, tam gdzie poskladane byly narzedzia, stare okna z odzysku, krzesla, stol... i caly ten budowlany kram, zamkniete teraz na klodke, ktora jednak wczesniej, wg. relacji sasiadki ktos otworzyl.
Po lustracji wszystkiego, doszlam do wniosku, ze nic nie zginelo, procz... pedzla, ktorym chcielismy bielic drzewka. Ktos wiec zadal sobie tyle trudu, aby przybity do muru obory plot z siatki lesnej wyrwac ze sciany, odsunac go, otworzyc klodke od drzwi obory, wejsc i sposrod tylu rzeczy, ktore tam byly, nie wziasc niczego, procz... malego pedzelka?!
Dziwne, tak mozna by pomyslec. Bardzo dziwne. Z tylu obory tez ktos wylamal drzwi i znikly ... dwa suporeksy.
I wlasciwie to nic takiego, bo przeciez nic takiego nie zginelo, tylko te "drobiazgi" ! Wiec nie ma powodu do zmartwienia....!
A jednak moj spokoj znikl.
Zwlaszcza gdy dowiedzialam sie od sasiadki, tej ktora doglada domu i u ktorej stoi moja przyczepa, ze otruto jej psa, zaniepokoilam sie na dobre. I nabralam podejrzen. Moje przypuszczenia potwierdzila sasiadka. Okazalo sie, ze myslimy o tej samej osobie. Czyli o moim bylym strozu - Mirku. To on latem otrul psa we wsi... duzego i pieknego wilczura. A w sumie, wg jej relacji otrul juz... siedem psow! Swojego... zabil widlami i siekiera! I to na oczach wlasnych dzieci!
Wiec jednak nie mylilam sie!
A ja jakze naiwna, myslalam, iz Mirek to tylko drobny pijaczek i biedny ojciec dziewieciorga dzieci, ktoremu nalezaloby niezwlocznie pomoc. I nie pomna wszelkich ostrzezen, uczynilam go strozem swojego domostwa, bedac niemal pewna, iz terapia praca odniesie pozadany efekt, i ze Mirek jakims cudem, jak za jednym musnieciem czarodziejskiej rozdzki - przemieni sie nagle w przykladnego ojca i obywatela swojej wsi! Niestety Mirek nie mial najmniejszego zamiaru dac sie "uczlowieczac" i to jeszcze jakiejs obcej babie! Jakos bardziej pasowal mu status miejscowego degenerata i zlodzieja. I kradl nadal wszystko, co tylko sie dalo i co bylo w zasiegu i ... naturalnie rowniez u mnie.
Na to wszystko mozna by bylo w zasadzie machnac reka, co tez ja zrobilam, rezygnujac jedynie z uslug p. Mirka. I na tym mial byc koniec. Konca niestety nie ma. Gdyz w okolicy ma miejsce trucie psow.
A trucie psow to juz INNA sprawa. To juz cos znacznie wiecej niz zwykla kradziez.
I z przerazeniem pomyslalam o jego dzieciach, ktore nie tylko, ze o tym wiedza, ale sa zapewne niemymi swiadkami tychze czynow! I niepokoi fakt... ile przejma z dewiacji ojca?! Bo co do tego, ze dwoch najstarszych 18 i 19- latkow poszlo juz w jego slady, nie ma watpliwosci. A co z reszta?!
Dobrze pamietam te dzieci, tak bardzo jeszcze niewinne i kochane, i to z jaka checia pomagaly mi we wszystkim... mimo, ze ich ojciec okazal sie idiota kompletnym!
A teraz te psy!?
Co robic, zastanawialysmy sie z sasiadka?! O pojsciu na policje nie ma mowy. Wszyscy we wsi boja sie Mirka i jego synow. Boja sie ich zemsty.
Zemsty, ktora i ja odczuwam na wlasnej skorze, bo te wlamania to jego sprawka, to kara za to, ze zrezygnowalam definitywnie z jego uslug, przestajac tym samym finansowac jego alkoholowe zapedy. Wiec teraz mam za swoje!
Oj, trzeba bedzie jednak z tym "fantem" cos zrobic... tylko CO?!

Syn, slyszyc to wszystko pokiwal glowa nade mna, mowiac: " Oj, matka... i ty tu chcesz naprawde mieszkac!!!!
Zawsze mowi do mnie "matka", gdy chce mnie potepic. To taki ponoc obecnie zargon mlodziezowy.
... przeciez to wariactwo!!! , popatrzyl na mnie groznie.
... ech... wariaci tez sa potrzebni... wtedy jest rownowaga, machnelam tylko reka.
Syn pokiwal glowa, stwierdzajac po raz kolejny, iz jestem najwidoczniej wyjatkowym przypadkiem wariata... i ze szkoda czasu...!

No wlasnie, czas naglil, wiec pozegnalismy sasiadke i wrocilismy znow do chaty, na ktorej to widok syn wydal ponownie przeciagly okrzyk: "O!... matka!"
Co w tym wypadku oznaczalo akurat uznanie!
To co zobaczyl, odbiegalo od obrazu straszacej ruiny, ktory pamietal z ubieglego roku.
Uroslam od razu pod tym jakze akceptujacym wzrokiem, myslac sobie, ze chyba nie jest az tak zle, i ze mimo pogrozek, iz noga ich tutaj nie postanie, na co ja morze lez wylalam, myslac juz nawet o sprzedazy owego cudu... moje dzieci jednak bardzo polubia TO miejsce i z ochota beda tutaj wpadac!

Po tym wszystkim nastapila bardzo przyjemna czesc dnia - czyli WIOSENNE PORZADKI.
A ja gdy tylko ubralam swoje robocze fatalaszki i sliczne zielono-szare gumiaczki... rzucajac sie z pasja w wir pracy, jakby od tego cale moje zycie zalezalo... poczulam sie od razu w swoim zywiole, zapominajac o Mirku, o jego manewrach i calym bozym swiecie.
Sloneczko swiecilo i bylo cudnie, a my przycinalismy i bielilismy drzewka.
I synek nawet bardzo zadowolony, pracowal z ochota.
A ja znow poczulam "wiatr we wlosach" i ta jakas nieodparta chec dzialania i... wzbierajaca sile i to natychmiastowe pragnienie, aby wlozyc rece do ziemi i siac i kosic... i murowac i... "przenosic gory"!!!
I uwierzyc, ze wszystko jest mozliwe!
I gdy usiedlismy w koncu pod pobielona jablonka, a ja powiodlam wzrokiem po swoim pieknym, dzikim ogrodzie, ktory syn nazwal "chaszczowiskiem", i w ktorym tylko w zasadzie jablonki prezentowaly sie nad wyraz dobrze... dech mi zaparlo... i poczulam sie absolutnie szczesliwa.

I gdy synek fotografowal dom, ja wybralam sie na poszukiwania wiosny.

I znalazlam jej pierwsze, niesmiale - zwiastuny...


... w budzacym sie do zycia lesie przy domu



... w delikatnych bialych zawilcach



... w strumyku


Niestety wiecej zwiastonow nie ma... bo aparat niestety wysiadl. Ale to i tak nie takie wazne, skoro WIOSNA JUZ JEST!
Pozdrawiam wiec wszystkich juz bardzo wiosennie!

15.03.2011

Spotkania... c.d.

... i nawet w obliczu najwiekszych kataklizmow tego swiata, nie ustajemy w naszych wiekszych czy mniejszych poczynaniach... w tych codziennych, najzwyklejszych czynnosciach... jak gdyby nigdy nic... i na przekor wszystkiemu. Myslac, jak dobrze jest zyc chwila.

I odganiajac wszelkie smutki i najczarniejsze wizje... zamykam oczy i poddaje sie wspomnieniom, czujac pod powiekami niezwykle cieplo tego wiosennego dnia... i przezywajac od nowa tamto spotkanie...

Byl maj ubieglego roku. Piekny miesiac, choc dosc zimny jak na te pore roku. A ja zaczynalam wlasnie remont chaty i nie majac ochoty na lodowate noce w przyczepie, postanowilam poszukac sobie choc na troche jakiegos cieplejszego lokum. W pobliskiej wiosce wskazano mi domek pod lasem, w ktorym mieszkala samotna starsza kobieta. Pani Pelasia. Pomyslalam od razu, ze to cos dla mnie. I nie pomylilam sie.
Maly bialy domek pod lasem byl uroczy. Taka wzruszajaca starowinka, z pobielonymi scianami i kwiatami wokol, wlasnie tak jak lubie.. I ta brama, ktorej nie... bylo... i otwarte drzwi wejsciowe, jakby zapraszajace do wejscia... I juz wiedzialam, ze to wlasnie to. Moje klimaty.
Weszlam do srodka, rozgladajac sie ciekawie i gdzies ze srodka domu uslyszalam wesoly glos: Tutaj... tutaj jestem!
Domek byl nieduzy raptem jakies dwa pokoje i kuchnia na dole, wiec przeszlam je i w ostatnim ujrzalam siedzaca w fotelu usmiechnieta starsza pania.
Wskazala na kule i okreslila sie z usmiechem jako "niechodzaca... prawie", cmokajac mnie przy tym w oba policzki. A ja zapatrzylam sie na siateczke zmarszczek na jej twarzy i misternie upiety srebrny koczek. I gdy starsza pani powiedziala: "A nie poszlabys... DZIECKO do komorki po drzewo?" poczulam sie jak w... DOMU!
A potem juz tylko siedzialysmy przy herbacie, grzejac sie w cieple kaflowego pieca i ogladajac... seriale, jeden za drugim! Bo babcia Pelasia jest ich wielka fanka... I gadalysmy bez konca, zasmiewajac sie od czasu do czasu z serialowych bohaterow i ze wszystkiego, nie wiadomo czemu... Ot, tak, cieszac sie, jak dwie stukniete nastolatki.
A gdy zadzwonil syn, pytajac co slychac. babcia dpowiedziala. Jak to co? Telewizor!

I dziwila sie, ze wzielam sobie na glowe te straszna RUINE !!! ... zamiast postawic sobie sliczny, modny domeczek, jak wszyscy wokolo. A ja mowilam, ze nie chce slicznego nowego domeczku, bo nie lubie domow z ... prefabrykatow! I zasmie4walysmy sie, ocierajac lzy z oczu...

Bo babcia, oprocz tej cudnej siateczki zmarszczek i ksztaltnego, srebrnego koczka, posiadala rowniez poczucie humoru. Niewlasciwe raczej ludziom starszym i tym samym schorowanym, nawet gdyby nimi nie byli. Ale tak wlasnie wypadalo. A babcia byla tego calkowitym przeciwienstwem. I nie tylko, ze nie byla zgorzkniala, ale na domiar zlego byla nieprzyzwoicie... wesola! I machala reka niedbale, wskazujac na torbe pelna lekow i na te swoje kule... mowiac ze smiechem, ze czuje sie niekiedy jak narciarz, tylko, ze... wystartowac jakos nie moze!
I wcale bym sie nie zdziwila, gdyby nagle odrzucila te swoje kule i ze smiechem wybiegla do ogrodu, aby poszukac wiosny... ! Albo zaczela wspinac sie nagle na drzewo...! Zupelnie jak Astrid Lindgren, ta od "Pipii L.", ktora to w wieku siedemdziesieciu dwoch lat... wspinala sie jeszcze na drzewa?! Jak dziecko! I pewnie dlatego nie mogla sie calkiem zestarzec?! I pewnie dlatego jej ksiazki dla dzieci byly tak niezwykle?!
Ach... jakze ona sie pieknie zestarzala, wzdychalam teraz, patrzac na babcie Pelasie!!!

A gdy konspiracyjnym glosem, z szelmowskim usmieszkiem mowila - " A wyjmij no moje dziecko z kredensu ta naleweczke ziolowa... bo tak mi serce palpituje!" wiedzialam, ze to czas wspomnien.
Oj, bogate bylo to babcine zycie. I nielatwe. Oj, nazyla sie kobiecinka i niejedno przezyla!
Wojna, glod i poniewierka przypadly jej w udziale. I ciezka praca tez jej nie ominela. Urodzila szescioro dzieci. I nie majac czasu sie nimi zajmowac, musialy robic to same, tak wiec starsze wychowywaly mlodsze. A procz tego musialy wszystko robic w domu, bo ona z mezem od switu do nocy na roli i przy krowach i przy swiniach i przy wycince lasu... Oj, bylo tego, bylo!
A teraz, powiedziala raz ze smiechem, to pewnie te wszystkie dzieci, by mi pozabierali, mowiac, ze je zaniedbuje! Ale sie wychowaly. I wyszly na ludzi. O tak! szescioro dzieci babci to wspaniali ludzie. Poznalam ich, jako ze stale ktorys z nich zaglada do mamy.

I wzdychala, jak ciezko bylo. I jak to glod nieraz zagladal w oczy. I gdy chleb podawano sobie z najwieksza czcia, starajac sie nie zmarnowac ani okruszka. I jak po latach dopiero, kupili dzieciom telewizor, aby na dobranocki nie musieli juz do... sasiadow chodzic. Ale historia. Lubilam ja najbardziej. I jaka to byla wielka radosc w domu. I jak wszyscy, cala rodzina naboznie, jak na niedzielnym kazaniu, zasiadali przed telewizorem, aby uslyszec co tam tez w swiecie nowego.
A potem spiewalysmy serenady z mojej i z babcinej mlodosci.
Ech... po babcinej nalewce mialysmy glosy jak jakie primadonny operowe!
I opowiadala o tym jak remontowali dom, sami jedni, wlasnymi rekoma. Jak trudno bylo, ale ze wszystkim dali rade. I jak zostala wdowa. Ale sie nie martwi, bo ma przeciez... Telewizor!!!

A ja sluchalam i dziwilam sie, coz to za zycie?!
Zycie, w ktorym wszystko bylo tak zwyczajne. Proste. Trudne. I piekne.
Praca. Chleb. Dom. To co najwazniejsze.
Bez zadnych ozdobnikow. Kwintesencja zycia.

I palilysmy w piecu w starej weglowej kuchni. A najwiekszym swietem bylo to, jak ktorejs niedzieli wspolnie gotowalysmy rosol, z wypasionej od sasiadki kury i z jarzynek z ogrodka.
I z makaronem wlasnej, babcinej roboty. Rosol na prawdziwym ogniu smakowal inaczej. To prawdziwa uczta dla ciala i ducha. I powrot do tych smakow i zapachow z dziecinstwa, z moich dzieciecych pobytow u babci na wsi, gdy na weglowej kuchni pyrkal pachnacy rosol, a babcia zagniatala na wielkich kuchennym stole makaron.
I ten zapach rosolu z wlasnym makaronem... pozostal na zawsze. A teraz u babci Pelasi znow powtorka tych dawnych smakow... Menu w postaci rosolu.

Piecio-gwiazdkowy hotel babci Pelasi. Tak wlasnie nazwalam ten objekt. I tylko szyldu brakowalo na bramie, ktorej nie ma...!

A moja "suita" na pieterku, z prostym lozkiem, kaflowym piecem i widokiem na las. Bez lazienki, a nawet bez biezacej wody... byla najbardziej luksusowym apartamentem, jaki moglabym sobie wymarzyc.
I zadziwiajace bylo to, ze to wszystko to, bylo tak bardzo... Prawdziwe.


I warto, bylo przejsc ten szmat drogi... wywedrowac z poludnia na polnoc, aby choc przez chwile pobyc w piecio-gwiazdkowym hotelu babci Pelasi... I posiedziec z nia przy serialach... i chlonac jej opowiesci, zasmiewajac sie z niczego, ot tak po prostu!
I aby moc potem te historie opowiedziec... i spisac i... pokazac swiatu.
I nie wiem jak dla Was, Kochani, ale dla mnie, sa to historie... niezwykle.



I kilka zdjec z moich wedrowek...




... i droga bez konca....




... i stare domy napotykane gdzies po drodze...




... i zaproszenie do odpoczynku dla strudzonego wedrowca...




.... i pierwsze, niesmiale zwiastuny wiosny z ubieglych lat...





... i zbieranie zielska... gdzies po drodze na ziolowe herbatki... Jeszcze tutaj towarzyszyl mi moj pieseczek, wierny towarzysz moich wedrowek... ktory juz niestety przebywa w innym swiecie... patrzyc na mnie z gory...




... i wedrowki na poludniu...


Niestety zdjecia domku babci Pelasi gdzies wsiakly... wiec beda nastepnym razem... jak znow do jej hoteliku pod lasem zawitam.

7.03.2011


Spotkania...


Podczas moich wedrowek w poszukiwaniu miejsca na ziemi... nie sposob nie wspomniec o Spotkaniach. Spotkaniach z ludzmi i nie tylko.
Wedrowki te odbywalam z reguly pieszo, dojezdzajac zwykle do miejsca przeznaczenia, czyli do jakiegos wiekszego miasta lub miasteczka, a potem wedrujac juz od wioski do wioski.
I tak tez z poludnia, gdzie rozpoczelam wedrowanie... stopniowo wywedrowywalam coraz dalej i dalej ku polnocy... Ku wielkiej wodzie. Tam mnie ciagnelo. Az zostalam. Widac woda jest mi pisana.

I widzialam po drodze wiele pieknych miejsc... i wiele domow, ale to wszystko bylo jakby... nie TO.
I ciagnelo mnie... dalej i dalej. Az doszlam do chaty Heleny i Wladyslawa... i TU juz pozostalam. Majac jakies nieodparte wrazenie, ze to wlasnie ona przez te wszystkie lata, czekala wlasnie na mnie. Jak Przeznaczenie Jakies!

I spotykalam po drodze wielu ludzi. Roznych. Jak to ludzie. Dziwnych i mniej dziwnych i tych... zupelnie niezwyczajnych. I takich, ktorych nie sposob zapomniec....

Jedna z takich osob jest pan Mieczyslaw.
I tak oto, pewnego dnia, bedac juz na polnocy, trafilam do niewielkiej wioski, tak cudnej, rozswietlonej jakims niezwyklym Swiatlem, ktore sprawilo, ze popadalam w coraz to wiekszy zachwyt, a moim oh! i ach!... nie bylo konca. I gdy nagle, mijajac pierwsze zabudowania, poprzez rozswietlone sloncem korony drzew zobaczylam... cos niezwykle bialego... i poruszona tym CZYMS... ruszylam w tym kierunku, przeczuwajac cos niezwyklego. I nie mylilam sie. Oczom moim ukazal sie niezwykly widok.
Oto przede mna w calej swej okazalosci, polyskujac w sloncu biela scian stala... gliniana chata, kryta prawdziwa slomiana strzecha!
Wstrzymalam oddech na widok tego CUDU, podchodzac blizej. A gdy drzwi domu sie otworzyly i wyszedl z nich starenki, podpierajacy sie laseczka czlowiek, ktorego biale wlosy pieknie harmonizowaly z biela scian, stanowiac jakze doskonala calosc, wydalam okrzyk zachwytu.

Dom byl Starenki, z tymi smiesznymi malymi okienkami i wielka czapa slomianego dachu. Ale niezwykle piekny. Otaczal go plot, z przodu z siatki , a z boku zwykly drewniany, przy ktorym piely sie malwy i sloneczniki, w kolorach, jakich nigdzie dotad nie widzialam. Z komina leniwie snul sie dym. Stare drzewa, z przodu pachnaca lipa, z tylu leciwe jablonki, dopelnialy calosci. Na parapecie okna wygrzewal sie kot. Na progu domu rozciagniety w sloncu lezal pies. Stroze domostwa. Opodal studnia. I z boku oborka z dachem rowniez krytym strzecha.
Stalam jak urzeczona, nie mogac oderwac wzroku od tego niezwyklego widoku, jakze prostego domostwa. A wszystko wygladalo tak, jakby bylo narysowane dziecinna reka... jak na dziecinnym obrazku! Wszystko bylo tak doskonale i tak niezwykle piekne w tej swojej prostocie.
I gdy tak stalam, jak urzeczona, starszy pan uczynil w moim kierunku znak reka, zapraszajac z usmiechem i robiac mi miejsce obok siebie na laweczce przed domem.
Weszlam. I juz... POZOSTALAM.

I od tej pory przyjaznimy sie - ja i pan Mieczyslaw.
Pan Mieczyslaw liczyl sobie wtedy dziewiecdziesiat trzy lata, a dom troche ponad sto. Byli wiec prawie w tym samym wieku.

Dwa lata minelo od tamtego Spotkania. A ja zauroczona wioska i tym niezwyklym swiatlem postanowilam w niej pozostac, stajac sie posiadaczka cudnego kawalka ziemi ze starymi jablonkami i z widokiem na jezioro.
Moja Samotnia. Tak nazwalam ten kawalek raju, bez wody i pradu, z dala od cywilizowanego swiata i bitych drog, ktory tak niespodziewanie przypadl mi w udziale.
I teraz moglam, przebywajac tu latem, spedzac czas z p. Mieczyslawem, sluchajac jego opowiesci, opowiesci o sobie i o domu.
A bylo o czym sluchac, p. Mieczyslaw przezyl bowiem dwie wojny, tulaczke, glod, poniewierke, strate najblizszych, niepewnosc jutra... Zyciorys, ktory moglby wystarczyc na kilka zywotow.
I mimo tak niezwykle trudnego zycia, pozostal pogodny i zyczliwy, a lagodny jak u dziecka usmiech nie schodzi mu nigdy z twarzy. Czlowiek, jakich prawie juz sie nie spotyka.
I opowiadal o swoim zyciu i o tym jak trafil do tego poniemieckiego glinianego domu i jak go potem remontowal. Sam. Z tego, co na wyciagniecie reki. Z gliny, slomy, kamieni i drzewa. Zlepial i Uszczelnial mchem. A ostatniego lata uczyl mnie, a ja skrupulatnie zapisywalam krok po kroku, jak polozyc slomiany dach. I podarowal mi wlasnorecznie wykonane przez siebie narzedzie sluzace do kladzenia trzciny na dachu.
Narzedzie mam , tylko trzcinowego dachu nie polozylam. Moze kiedys... jeszcze go poloze.
A gdy ktoregos dnia wyjal z szafy odswietna marynarke, z zawieszonymi na niej szescioma Zlotymi Krzyzami Zaslugi dla kraju - zaniemowilam.
Pan Mieczyslaw- Bohater. Patriota. I choc wiele o nim pisano w lokalnej prasie, on sam tak nie uwaza. Najwazniejszy byl dla niego dom i rodzina. I to, zeby zycie godnie przezyc. I przezyl, godnie. A zaslugi i splendory, ech... na to machal reka, nie przywiazujac wagi, jedynie marynarke pieczolowicie przechowujac w szafie.
Taki szlachetny i prawy czlowiek. Ech... jakiez to teraz niemodne?! Teraz ludzi okresla sie jako super lub cool. Taka nowa Nomenklatura. A w wiosce mowi sie o nim z ironia - stary czlowiek. I tyle. I nikt, poza mna nie chce juz p. Mieczyslawa sluchac, dziwiac sie, co tez taki stary czlowiek moze miec jeszcze do powiedzenia?!

A czasy, gdy mlodzi uczyli sie od starszych madrosci, dawno juz odeszly w zapomnienie.
I dzis od wioskowej "starszyzny" nikt juz niczego sie nie uczy.
Pan Mieczyslaw. Moj Nauczyciel. Mistrz. Przyjaciel, ktorego mialam szczescie spotkac.
I jakze zalowal, slyszac juz potem o czekajacym mnie remoncie. I posmutnial bardzo na mysl, ze nie bedzie w stanie mi pomoc, bo sily juz go opuscily.
Najbardziej jednak zalowalam ja sama.



Slomiano-gliniany dom Pana Mieczyslawa i on sam na swojej laweczce przed domem.





Moja Samotnia...



... ktora to bardzo przypadla do gustu miejscowej psiarni i gdzie zawsze mozna bylo liczyc na smakowite co- nieco.



... a za plotem moi sasiedzi- Panowie Byczki.





.... kurki, sianko, a za nim zagonek z pysznymi kartofelkami i troszke warzywek.





.... i bardzo szczesliwa mama, ze swoim urodziwym potomstwem w liczbie... szesnascie!!!


Jednym slowem sielsko-anielsko. A zapachy przyprawiajace o zawrot glowy. Czyli moje klimaty.
A ja... no coz... Absolutnie szczesliwa... nie majac NIC... i majac absolutnie WSZYSTKO!!!