"Podróż na tysiąc mil rozpoczyna się od pierwszego kroku"

13.06.2018

Truskawkowe żniwo.

O truskawkach nigdy jeszcze nie pisałam, może dlatego, że nigdy nie było się w zasadzie czym pochwalić, aż do tego lata, w którym jest ich tak dużo, że aż sama się dziwię, skąd taka obfitość?!

Gdy zakładałam moją pierwszą w życiu  plantację truskawek, nie miałam zielonego pojęcia jak to zrobić, zakupiłam więc kilka sadzonek i wkopałam je po prostu w ziemię, nic więcej nie robiąc, prócz tego, że podlewałam je jak oszalała wodą z pobliskiego strumienia.
Ileż ja się tej wody nanosiłam, bo oprócz truskawek miałam jeszcze warzywniak, który również podlewałam. Wprawdzie strumyk był obok ogródka, ale należało zejść do niego, a raczej przedrzeć się przez gąszcz pokrzyw, w których czyhała nie jedna żmija, a potem wdrapać się z wiadrami pełnymi wody pod górkę, gdzie połowa wody oczywiście się rozlała, więc musiałam po kilkanaście razy obrócić, aby wszystko podlać. Było więc, hmm... niełatwo, a ja pomału miewałam dosyć. Ale uparta byłam i chciałam, aby moje rośliny miały dobrą wodę ze strumyka, więc męczyłam się przez kolejne lata.
Ale i tak, to moje codzienne podlewanie przynosiło niewiele efektu, truskawki były marne podobnie jak inne rośliny, a ja wykończona podlewaniem i odchwaszczaniem.

Zaczęłam więc szukać sposobu, który ułatwi mi życie i polepszy moje plony. I znalazłam permakulturę, czyli uprawę ziemi bez przekopywania, odchwaszczania i podlewania. Czyli najkrócej mówiąc, pozostawienie wszystkiego naturze, która ma za nas wykonać całą pracę. Wydało mi się to cudem i tym czego naprawdę do szczęścia potrzebowałam.

I tak właśnie przed dwoma laty, zaczęłam uprawiać swój ogród. Nawiozłam ziemię żywym obornikiem,obłożyłam wszystko kartonami, na to zmurszałymi gałęziami, ziemią z kretowisk i grubą warstwą słomy. To wszystko miało sprawić, że chwasty nie będą atakować, bo zostały odcięte od światła i zginą pod warstwą kartonów, tworząc próchnicę, podobnie jak gałęzie i tektura. A pod taką pierzynką wspaniale  działają wszystkie pożyteczne mikroorganizmy oraz dżdżownice, które użyżniają naszą ziemię.

To był ogrom pracy, którą w całości wykonałam sama. Ale byłam gotowa na wszystko, na największy nawet wysiłek, aby potem mieć lżej. I tak też się stało, ale nie od razu. Bo jak to zwykle bywa, wszystko wymaga czasu. Opisałam to wszystko w jednym ze swoich postów, obiecując napisać potem o wynikach, czego niestety nie zrobiłam, robię to więc teraz.

 Otóż, wszystko co robię obecnie to rozłożenie po zimie nowej słomy, a jesienią obłożenie ziemi kartonami i słomą. Sadzonki truskawek obkładam przyniesionym z lasu długim igliwiem. Nie podlewam. Jedynie pomidory i ogórki, które znajdują się w szklarni podlewam, ale rzadko, co dwa dni, ale za to obficie.
Nie stosuję żadnej chemii, a jedynie naturalne opryski z drożdży, gnojówki z mniszka i pokrzywy oraz olejków eterycznych.
Nie mając kompostu, nowe sadzonki podsypuję humusem. Kompost jest jednak konieczny, dlatego zacznę i o tym myśleć.  

Efekt jest taki, że moje truskawki są tak dorodne i jest ich tak dużo, jak jeszcze nigdy dotąd. Wszystkie sadzonki, a mam ich ok. 150 są zdrowe, nie zaatakowane przez żadne szkodniki. Od czasu do czasu je jednak odchwaszczam, bo chwasty jednak się pojawiają, ale dlatego, że moja warstwa słomy jest za cienka. Jeśli warstwa słomy jest gruba, chwastów jest niewiele.

I jeszcze jedna rzecz, którą  robię... rozmawiam z moimi roślinami, dziękuję im za to że są, że tak pięknie rosną... a one odwdzięczają się, obfitując jeszcze bardziej.... niekiedy śpiewam. Rośliny są mądre i czują tak samo, jak my.
 
 

Dzięki temu, że są przykryte gleba tak nie wysycha, dłużej utrzymuje wilgotność. A więc faktycznie pracy dużo mniej.
Przymierzam się teraz do zastąpienia słomy zrębkami z drzew liściastych, które są ponoć lepsze.


Część sadzonek znajduje się pod agrowłókniną, gdy zabrakło mi słomy ten sposób podpatrzyłam u znajomej i zastosowałam u siebie i muszę powiedzieć, że z powodzeniem, a nawet ona lepiej niż słoma zagłusza chwasty



Są też poziomki, które zjadam prosto z krzaczka, ignorując wszelkie zasady, bo własciwie nie powinno się, ale są tak pyszne, że trudno się powstrzymać, albo zanoszę garść M. a ona zachwyca się ich  smakiem... mówiąc, że chyba we wczesnym dzieciństwie coś tak pysznego jadła...



 To wspaniale , móc pójść z koszyczkiem do ogrodu i zerwać pachnące, nasycone słońcem owoce, są tak pyszne i słodkie, a te najmniejsze najsłodsze... 
Przyniesione do domu, tylko myję i zjadam od razu, taką wersję lubię najbardziej.



 Pomidory, papryka i ogórki w szklarni też pod słomianą pierzynką, regularnie spryskiwane drożdżami mają się dobrze



 





Pozostałe warzywa rosną powoli, ale nie ma się co dziwić przy obecnej suszy, gdzie w maju tylko dwa razy padało, a w czerwcu wcale, aż dziw, że radzą sobie bez wody dość dobrze. To świadczy o tym, że natura radzi sobie sama i my nie powinniśmy za dużo w nią ingerować. Najdoskonalsza permakultura to przecież las, gdzie wszystko samo bez ingerencji człowieka rośnie, a ziemia przykryta liśćmi, zrębkami, gałązkami, szyszkami jest żyzna i nawilżona.




Krzaczki borówki amerykańskiej, niezwykle zdrowego owocu obłożone trocinami i szyszkami, które zatrzymują w sobie wodę, otwierając się i zamykając. To najiteligentniejsza ponoć ściółka.


Własne warzywa prosto z ogródka, dojrzewające w słońcu, to najlepsze co może dać nam lato. Póki co rozkoszuję się truskawkowym szaleństwem, potem przyjdzie czas na  pomidory, ogórki i całą resztę. I tak  naprawdę, to nie wyobrażam już sobie życia bez tych ogródkowych rarytasów. Fakt, że to pracy ogrom, ale jakże potem to wszystko cieszy. Jak dla mnie, to prawdziwy luksus.









 

30.04.2018

Majowa Pani.

 Gdy Majowa Pani obsypie się kwiatami, zawsze wstrzymuję oddech na widok jej niezwykłego piękna...




Królowa Czereśnia. Ogromna, wiekowa i jeszcze chyba nigdy nie przycinana. Dlatego osiągnęła tak imponujący wzrost i objętość. A pomimo tego, wciąż rodzi i ma masę owoców, których niestety nie dane jest mi od lat zerwać, ponieważ szpaki są zdecydowanie szybsze. Ach, jak bardzo żałuję, bo to stara i bardzo smaczna odmiana.

Często siadamy z M. w jej pobliżu, a M. mówi, że nigdy jeszcze nie widziała tak ogromnego drzewa owocowego. Faktycznie, gdyż wzrostem dorównuje ona leśnym sosnom za ogrodzeniem.
Ale Królowa Czereśnia ma też inne, ukryte zalety. To drzewo niezwykle. To właśnie ona, przed laty rzuciła na mnie "urok". 
Bardzo lubię historię o "czereśniowym spisku", którą teraz M. opowiadam....


"...Było to przed laty. Gdy szukałam swojego miejsca. Pogubiłam się wtedy w leśnych drogach i gdy trafiłam do miejsca, gdzie droga się kończyła, a moim oczom ukazało się opuszczone siedlisko na końcu drogi, nie posiadałam się z zachwytu.
A gdy ujrzałam obsypaną owocami czereśnię... garściami je zrywałam, rozkoszując się ich smakiem, a potem długo siedziałam na ziemi, oparta o jej pień... myśląc, że tak chyba musi wyglądać...  Raj!
I już wiedziałam, że tutaj, w tym właśnie miejscu, zostanę..."

I teraz, po tylu latach, gdy ona znów obsypie się kwiatami, a potem owocami... zawsze wracam myślą do tamtych chwil. I zadaję sobie pytanie: gdzie wtedy były szpaki?! I dlaczego tylko wtedy, właśnie wtedy, ten jeden jedyny raz, dane mi było, zjeść jej owoce?!


Uśmiecham się, bo wiem, że to był...  jawny spisek! I, że to zrujnowane siedlisko, właśnie mnie wybrało sobie na swoją gospodynię, postanawiając... rzucić mi pod nogi to, co najlepsze, czereśniowe owoce!
A szpaki? No cóż, właśnie tamtego lata, musiały obejść się jedynie smakiem!

Obie z M. mrużymy oczy i spoglądamy w zamyśleniu na główną sprawczynię całego zajścia.
 
 

" ... Helena, poprzednia właścicielka, ciagnę dalej, osoba bezdzietna, bez rodziny... zapisała siedlisko komuś z wioski, kto miał się nią opiekować w czasie choroby. Po jej śmierci, nagle nie wiadomo skąd i jak zaczęła zjeżdżać się jakaś daleka rodzina, która obaliła testament. Sąd nie przyznał jednak siedliska nikomu z nich i wszystko przeszło na skarb państwa. Potem, dzięki pogubieniu się w leśnych drogach... pojawiłam się ja. Gdyby tamten człowiek został właścicielem, wszystko zostałoby zrównane z ziemią, a drzewa wycięte w pień. I nie byłoby Królowej...
Nic więc dziwnego, że siedlisko...  wybrało sobie mnie na swoją właścicielkę. Uratowałam je od zguby, tak, jak ono mnie. To była wzajemna pomoc. I to mogłoby być wytłumaczeniem historii o "czereśniowym spisku".... "

M. kiwa głową, ze zrozumieniem. Tak, takie rzeczy, niewytłumaczalne.... zdarzają się, przyznaje. To tak, jakby ktoś z góry, pociągał za nitki naszego losu...


 

 Dwie pozostałe czereśnie, które wtedy nazwałam strażniczkami pokoju, to chyba najstarsze drzewa, jakie tu rosną. Piękne, majestatyczne, niezwykłe. Bardzo lubię na nie patrzeć... na ich twarze, poorane zmarszczkami, takie stareńkie, mądre. I one wciąż obsypują się kwiatami i rodzą żółte, niewielkie i bardzo słodkie owoce, które mogę jedynie spróbować, gdy spadną na ziemię. Zjadam kilka, resztę psy.
 

Wczoraj, spadł wreszcie długo wyczekiwany deszcz, taki ciepły, wiosenny, który wszystko obmył i poruszył.  Zawsze po zimie, nie mogę się zebrać, do prac ogrodowych,  przeraża mnie ich ogrom i  niewiadoma od czego zaczynać, oraz zwyczajne rozleniwienie po zimie.

Ale ten deszcz, poruszył i mnie do działania. A gdy włożyłam ręce w ciepłą, mokrą ziemię, poczulam nagły przypływ energii, a wszystko zaczęło się jakby samo układać. To tak, jakby Matka Ziemia obejmowała mnie swoimi ramionami i prowadzila. I jak zawsze w takich chwilach, gdy sieję, sadzę... ogarnia mnie uczucie szczęścia. 
I wtedy zawsze, dziwię się, ile szczęścia mogą dać, takie zwykłe, proste czynności? I jak cieszy wtedy wszystko... powietrze muskające twarz, brud pod połamanymi paznokciami, zapach ziemi, śpiew ptaków...
Zawsze wtedy myślę, że prostota takiego życia ma jakiś głęboko ukryty sens. To bywa trudne, ale lubię nawet to, pracować, aż padam z nóg.

Ach, jak ja lubię... takie proste, zwyczajne chwile szczęścia!
 

M. dziwi się, patrząc na mnie, że ja taka  "miastowa", a teraz... żyję tak po wiejsku. Zwykle ludzie robią odwrotnie. A ja tak... na "opak". Tak, właśnie. Nieraz trzeba zrobić coś na... opak.  

M. nie lubi wsi, ale tutaj zachwyca ją cisza. I bliskość lasu. Dziwi brak ludzi. Mówi, że dobrze wybrałam i że tu można od wszystkiego odpocząć. A ja uśmiecham się i  mrugam porozumiewawczo do Królowej.
Ona, wiedziała co robi. 

I gdy tak sobie siedzimy... zaskakuje nas cisza. Zawsze aż "buczało", tyle było pszczól , trzmieli, przy rozkwitających drzewach i kwiatach.  A ja specjalnie dla nich zostawiałam dziki ogród w postaci kwietnej łąki. A teraz cisza, która poraża. Sąsiad mówi, że z jego trzech roi, pozostał tylko jeden. Na pobliską plantację borówki wlaścicielka przywozi trzmiele. To sprawka sąsiada, tego z testamentu Heleny, to on  nawozi pestycydami swoje pola.

Ptaków też jakby mniej. I motyli. Ale najbardziej zaskoczyła mnie cisza w lesie. Chociaż, tak naprawdę, to nie ma co się dziwić, skoro połowa lasu została wycięta?!
Czy to poczatek czegoś, co nas czeka? Życia bez ptaków, pszczól, motyli?!



Patrzę na to całe piękno, wokół mnie... i nawet  nie dopuszczam takich myśli. Nie chcę psuć sobie radości i gasić uśmiechu. Pragnę cieszyć się z tej cudnej wiosny, napawać widokiem kwitnących czereśni, bo to przecież, tylko jedna, krótka chwila, gdy można je oglądać w tym majowym rozkwicie.










4.04.2018

Chwile z M.

Zegar czasu M. wybija minuty... godziny, powoli zbliżając się do końca. M. mówi, że właściwie to... już się nażyła i...  że jak w "latach" na początku pojawia się liczba 9... to znak, że należy odejść.
Jest pogodzona... i tylko czeka, czeka cierpliwie.

Poświęcam M. czas, teraz pod koniec jej życia, tak jak ona kiedyś, robiła to dla mnie.
Porzucam więc... teminarze... kalendarze... a ważne sprawy tracą swą ważność... bo i cóż może być ważniejszego od tych wspólnych chwil? Chwil, których... za moment może już przecież... nie być.

To właśnie nimi teraz żyję. Cieszą mnie drobiazgi, na które kiedyś nie zwróciłabym żadnej uwagi. Cieszy mnie np. to... że M. tak dobrze dzisiaj spała... albo... że smakowała  jej poranna kawa.... albo... że wzięła dziś do ręki gazetę, próbując coś przeczytać, choć prawie już nie widzi...


Słucham, gdy mówi. Kiedyś nie słuchałam, zwykle to ja mówiłam, myśląc jaka to ważna jestem, mając tyle do powiedzenia.Teraz chłonę każde jej słowo, tak jakby były naprawdę na wagę złota.. Niektóre nawet zapisuję. Tak jak dzisiaj, gdy powiedziała, że: "jak się budzi, to myśli, że już jest w Niebie, tak tu cicho!"

Rozczulam się, gdy patrzę na jej pooraną zmarszczkami, jak póżno -jesienne jabłko, twarz... na jej blado - niebieskie, rozmyte jak farbka oczy. Zwłaszcza, gdy pogrąży się we wspomnieniach, a oczy zachodzą mgłą.

 

M. ma co wspominać, historia jej życia wystarczyłaby na kilka życiorysów. Przeżyła powstanie, wojnę, okupację, obóz, wojenną poniewierkę.  Wychowała się w Warszawie, która do dziś pozostała jej sercu bliska. A najbliższe sercu, to wspomnienie o tym, jak siedziała ze swoją mamą na zgliszczach zburzonego domu, gdzie spędziły podobnie jak i inni ludzie kilka dni i nocy, śpiąc w zakamarkach ruin i gotując na polowych kuchenkach, nie chcąc opuszczać swoich "domów". I jak potem musiały wyjechać z ukochanej Warszawy, aby już nigdy do niej nie powrócić.
Do tych tragicznych wspomnień M. nie chce już wracać, zbyt bolesne są.



Lubię słuchać, gdy opowiada o swoim dawnym życiu. Pamięta wszystko, tak,  jakby to było wczoraj. To jak jeżdżiła z rodzicami dorożką w Aleje... albo do Ogrodu Saskiego, który był taki piękny.... albo jak chodziła na najlepsze w całym mieście ciastka do Bliklego, najsłynniejszej warszawskiej cukierni... albo swoją szkołę Sióstr Szarytek... które tak pięknie śpiewały... I jak ten śpiew głęboko zapadł jej w serce, tak, że do dziś pamięta niemal każdą z tych piosenek. To może wtedy śpiew został jej zaszczepiony i stał się czymś, co tak bardzo pokochała. .


Lubię chwile, gdy słuchamy piosenek ze starych płyt.... wtedy jej oczy zachodzą mgłą, a twarz promienieje. 
Przy Piosence o "Mojej Warszawie"... z oczu płyną dwie cieniutkie strużki łez. Przy "Tangu Milonga", śpiewamy obie... ona próbuje tańczyć... ja fotografuję.

Najbardziej lubię poranki. Gdy M. budzi się radosna jak skowronek  i zaczyna śpiewać. I gdy potem długo siedzimy przy porannej kawie. Rozmawiamy, choć zwykle bez słów. Przyglądam się jej, chcąc jakby na pamieć nauczyć się rysów jej twarzy. Niekiedy słuchamy radia. Ale cisza to jest to, co najbardziej nam odpowiada.
Psy podchodzą kolejno i kładą swoje pyski na jej kolanach, a ona głaszcze je delikatnie. Koty ocierają się o jej nogi. Róża, wchodzi na oparcie fotela i bardzo delikatnie ociera się o jej głowę, wyczuwając chore miejsce i przekazując uzdrawiającą energię. A ona cieszy się i rzuca im okruszki na podłogę. 


To dla niej rozpalam w kominku, a potem grzejemy się przy nim, popijając popołudniową herbatkę, ona cieszy się jak dziecko i wyciągając ręce do ognia, powtarza: Ach, jak przyjemnie!

Jest jak małe dziecko. Taka krucha, bezradna, zdana na innych. Mówi, że na końcu życia znów stajemy się dziećmi i że to wspaniałe, że znów możemy doświadczyć tej dziecinnej radości. To jakby powtórka z dzieciństwa, z czasu naszej największej szczęśliwości!

 

Wciąż lubi nakręcać swój mały zegarek i zakładać go na rękę, choć już nie widzi wskazówek. I nie obchodzi jej, ani jaki jest dzień, ani jaki miesiąc. Ani... wszystkie sprawy tego świata. Mówi, że czas już do niczego nie jest jej potrzebny. A życie minęło, jak jedna mała chwilka.

Od czasu do czasu, ma jednak ochotę posłuchać wieści ze świata. Podziwować się: "a cóż to też, na tym świecie się wyprawia!?" Ale już po chwili, ma dosyć...  i pyta zdziwiona, czy rozumiem, o czym mówią? I gdy odpowiadam, że pojęcia nie mam... obie wybuchamy śmiechem! I nagle przestają nas obchodzić wszystkie "sprawy tego świata"... I stajemy się znów małymi, śmiesznymi dziewczynkami...

 

Chwile z M. to czas wyjątkowy... piękny i trudny zarazem. To codzienne zmaganie się z jej chorobą i z moją własną słabością. To moje ustawiczne ćwiczenie się w cierpliwości, łagodności, spokoju.
To właśnie przy Niej i dla Niej staję się... "Oazą spokoju".

To chwile bezcenne, gdy odkrywam radość w najprostszych i najbanalniejszych rzeczach... gdy celebruję życie, jak nigdy dotąd.

To dzięki niej pojmuję, że największa siła człowieka tkwi w delikatności i czułości jego serca.
A życie jest najważniejsze.
To M. i jej choroba są moimi najlepszymi nauczycielami. Właśnie teraz.

I gdy dzisiaj, zerwałam kartkę z kalendarza i przeczytałam, że "życie człowieka powinno zaczynać się w wieku osiemdziesięciu lat, a potem spadać do osiemnastu"... pokiwałam jedynie głową.

 Zegar czasu M. powoli odmierza godziny... minuty... Jeszcze jeden dzień... jeszcze jedna chwila... jeszcze jeden uśmiech.... dotyk dłoni... I zaraz, za chwilę wskazówki się zatrzymają... a ona przejdzie tak cichutko, bezszelestnie po Tęczowym Moście na Drugą Stronę.... zostawiając po sobie srebrny pył i wspomnienie.



.





26.02.2018

Jest takie słowo...

Aby scharakteryzować obecne czasy, nie trzeba się zbytnio wysilać... wystarczy kilka słów... te, które akurat przychodzą mi do głowy... to: pośpiech, chaos i nadmiar, który często mylony jest z obfitością.


Otaczamy się tysiącem rzeczy, o których myślimy, że są nam do życia niezbędne. Zbyt dużo mamy dóbr materialnych. Zbyt wielki wybór. Nadmiar pragnień i potrzeb. A wszystko marnujemy, niszczymy, nawet niekiedy nie zdając sobie z tego sprawy. Produkujemy tony śmieci, które zanieczyszczają i niszczą środowisko, niszczą naszą planetę, która aż dziw, że jeszcze trwa, że jeszcze nie pękła z nadmiaru i obfitości tego wszystkiego.

I rodzi się pytanie, jakie są nasze podstawowe potrzeby?
Ile człowiekowi potrzeba do życia?
Czy więcej znaczy lepiej?
 
 

A gdyby tak zacząć odwrotnie i .... zachować umiar. Umiar w kupowaniu, umiar w gromadzeniu, umiar w nadmiernej konsumpcji?
Jest takie słowo, które wszystko może zatrzymać i wszystko zmienić.
To Wystarczy.
Wystarczy, by żyć. Wystarczy, by się wyżywić. Wystarczy, by być szczęśliwym.

Często sięgam do książki Dominigue Loreau "Sztuka Prostoty". Ta książka jest jak przewodnik po życiu. Zwraca uwagę na to,co ważne. Autorka jest Francuzką, mieszkającą od wielu lat w Japonii, opisuje życie Japończyków, którzy nade wszystko cenią sobie umiar, prostotę i minimalizm. A ona sama, właśnie dlatego wybrała ten kraj na swoje miejsce do życia.

Styl życia Japończyków to życie zgodne z zasadą "Mniej znaczy więcej".
A ich filozofia jest prosta:
Mieć tylko podstawowe potrzeby i obrać prosty styl życia.

A więc uporządkuj mieszkanie. Opróżnij szafy. Porzuć kompulsywne zakupy. Jadaj skromniej. Zajmij się swoim ciałem i duchem, bo to ważniejsze od otaczania się zbędnymi przedmiotami.
A nagroda jest prosta. To życie w spokoju.

"Tej wiosny w mojej chacie
nie ma niczego, 
jest absolutnie wszystko"
 
                                    Japończykom tak niewiele do życia potrzeba. Mają niewiele potrzeb. Potrafią żyć bez balastu, nadmiaru, utrudnień, mebli , z minimalną liczbą ubrań. Wszystkie przedmioty, którymi posługują się, są składane i niewielkie. To mata do spania, poduszka do siedzenia, stolik okolicznościowy, które potem można spokojnie schować do szafy. A na spakowanie swoich rzeczy i wyruszenie w podróż wystarcza im zaledwie kilka minut.

"Jak dobrze jest wrzucić wszystko do bagażnika samochodu
 i ruszyć w nieznanym kierunku"

Mieszkańcy Japonii uważają, że to właśnie nadmiar, obfitość przedmiotów i rzeczy ogranicza, sprawiając,że to my stajemy się ich niewolnikami, od których tak trudno jest się uwolnić. A nadmiar rzeczy nie wzbogaca. Japońskim dzieciom wpaja się te zasady niezwykle rygorystycznie.
 
" Mieli dziesiątki pudeł, wypełnionych przedmiotami, które czekały na to,
by pewnego dnia ktoś się nimi posłużył. 
Mimo to Kleinowie sprawiali wrażenie biednej rodziny"

Co jest więc ważniejsze "Mieć" czy "Być"? 
Japończycy są co do tego zgodni. Dla nich "Być" jest Najważniejsze.
Miej niewiele rzeczy, ale za to najlepsze ze wszystkich. A piękne rzeczy, to rzeczy proste i naturalne. To naturalne tkaniny, drewno, szlachetne kamienie. To przedmioty wykonane ręcznie przez rzemieślników, według tradycyjnych metod, wykorzystujących ich wiedzę i mądrość całych pokoleń. 
Jedna, ale piękna rzecz może stać się prawdziwym luksusem.

"Świat intelektu jest wystarcząjaco bogaty, by wypełnić nasze życie.
Nie ma potrzeby dodawania do niego bezużytecznych bibelotów, które zajmują nasz umysł i pochłaniają godziny naszego odpoczynku"

Czyż nie lepiej więc wzbogacać ciało we wrażenia, serce w uczucia, umysł w wiedzę niż nasze życie w przedmioty, które w końcu i tak kiedyś wylądują na śmietniku, zatruwając naszą planetę i nas samych?

Jak ogromną przyjemność może dać dobra książka, filiżanka herbaty wypita w spokoju.
Spacer po zaśnieżonym lesie, czy obserwowanie spadających płatków śniegu.


 


"Piję herbatę, jem ryż. Pozwalam czasowi przemijać, 
podziwiając potok, który płynie w dole i patrząc w górę na wysokie szczyty. 
Jaka wolność, jaki spokój"

Mieszkańcy Kraju Kwitnącej Wiśni uważają, że wszystko, co człowiek ma, powinno się zmieścić w jednej lub dwóch torbach podróżnych, skromna garderoba, niezbędne kosmetyki, album lub kilka zdjęć, dwa lub trzy przedmioty osobiste.
 Wystarczy.

Obfitość nie wzbogaca, lecz niszczy duszę i pozbawia wolności. Jesteśmy niewolnikami przedmiotów, uzależnieni od ciągłego kupowania i gromadzenia.
Prostota oznacza, że mamy niewiele, by stworzyć miejsce na sprawy najważniejsze.

A te są najprostsze i w zasięgu naszej ręki. To Miłość, Dobro. Piękno. Uśmiech dziecka... To chwile, bezcenne, jak diamenty, które rzeżbią i wzbogacają nasze życie.
To jedyne i prawdziwe bogactwo człowieka, którego nikt mu nie odbierze, w przeciwieństwie do rzeczy materialnych, które w końcu rozpadną się w pył, czyniąc przy tym wiele szkód.

 "Stary malarz Wang Fo i jego uczeń wędrowali po drogach królestwa Han.
Poruszali sie wolno, ponieważ Wang Fo zatrzymywał się w nocy, by kontemplować gwiazdy, a w dzień by oglądać ważki. Nieśli ze sobą niewiele, gdyż Wang Fo kochał nie przedmioty, a ich widok-żadna rzecz na świecie nie byla dla niego warta wysiłku posiadania.
Wyjątek to kilka pędzli, pojemniki z laką i tuszem, zwoje jedwabiu i papieru." 


Może więc minimalizm?
Bycie minimalistą... to być może jedyny ratunek dla człowieka. Dla Planety?
 
/Wszystkie cytaty pochodzą z książki Dominigue Loreau "Sztuka Prostoty"/
 





















11.02.2018

Bywają takie dni....


Wraz z Nowym Rokiem mam wrażenie, że życie przyspieszyło. Tak wiele się dzieje, taki ogrom informacji, działań, zdarzeń nas zalewa, że aż trudno za tym wszystkim nadążyć. Dzieje się tyle, a wszystko coraz szybciej, co zresztą stało się naczelnym mottem obecnych czasów.

Nawet tutaj, w tym moim ''małym świecie", z dala od zgiełku wielkiego świata, wśród pól i lasów, gdzie zdawać by się mogło, że cisza i spokój to codzienność, a życie toczy się leniwie swym naturalnym rytmem,odmierzanym wschodami i zachodami słońca, spokojnym szumem lasu i zimowym snem zwierząt... pośpiech daje się we znaki, a cisza i spokój, zaczynają być towarem deficytowym.

 

 I od miesięcy jest tak,że obojętnie w którą stronę lasu bym nie poszła, wszędzie natykam się na wycinkę drzew, albo tą zaległa, albo tą bieżącą, albo nową.
Ogromna wycinka trwa obecnie przy leśnej drodze prowadzącej do drogi wyjazdowej, która została tak niemiłosiernie stratowana ciężkim sprzętem, że auta się w niej zapadają, taplając i grzężnąc w błocie, koleinach i dziurach. Ale za to, po obu stronach drogi leżą już ślicznie poukładane dorodne sosny, jeszcze pachnące świeżą żywicą. A drewno wywożone jest codziennnie tirami za naszą zachodnią granicę.




Lasy są tutaj ogromne, ale i rozmiary corocznych wycinek równie wielkie, a pustych miejsc przybywa w zastraszającym tempie.W sasiedniej wsi wycięli cały las, oniemiałam, gdy to zobaczyłam.
Coraz trudniej więc o ciszę i spokój, a wycie trakerów, którymi obecnie wycina się drzewa stało się już niemalże codziennością.

 

 

  Kolejną, nie mniej szlachetną inicjatywą, która ruszyła pełną parą od nowego roku jest odstrzał zwierzyny leśnej. Zwierzyna najpierw jest karmiona, zachęcana do spokojnego wychodzenia z lasu, aby potem można ją było spokojnie upolować.

Polowanie, myśliwi?! To chyba jakaś pomyłka! Jak można bowiem, nazywać ludzi, którzy z premedytacją i jedynie dla przyjemności zabijają bezbronne zwierzęta - myśliwymi, a krwawą nagonkę - polowaniem?!

Dawniej myśliwy, to był człowiek, który zabijał jedynie dla zaspokojenia potrzeb swojej rodziny, a mięso zabitego zwierzęcia pozwalało mu przetrwać, podobnie jak jego skóra, która służyła jako okrycie ciała. I taki łowca, idący na polowanie uzbrojony był jedynie w dzidę, czy nóż, co sprawiało, że był zmuszony do bezpośredniego starcia ze zwierzęciem, narażając własne życie. I takim myśliwym, którzy narażali życie, aby móc wykarmić własną rodzinę należał się szacunek. A on sam dziękował upolowanemu zwierzęciu, bo w końcu, to dzięki niemu mógł przeżyć.

Czym w dzisiejszych czasach może poszczycić się taki myśliwy, który tkwi bezpiecznie ukryty na wysokiej ambonie, strzelając z nowoczesnej broni palnej do niczego nie świadonmego zwierzęcia? Po co mu jego skóra, po co mu jego mięso, czy poroże?!
Robi to więc jedynie dla zaspokojenia chorej potrzeby zabijania. Ot, takie sobie  hobby, rozrywka, wyjątkowo zresztą okrutna.

Czy dzisiejsi "myśliwi" pochwyciliby nóż i poszli w las, aby upolować zwierzę? A to właśnie oni sądzą, że dzięki polowaniom mogą nazywać się prawdziwymi mężczyznami, chwaląc się swoją odwagą, uważając,  iż zastrzelenie zwierzęcia i zdobycie nowego trofea, jakim jest jego poroże to powód do dumy.
Niestety,w dzisiejszych czasach poroże jelenia, to nie powód do dumy, a raczej do hańby. I taki czyn powinien budzić odrazę, wstyd. To symbol cierpienia i sadyzmu. I bardzo często chodzi tylko o trofea, które potem są wystawiane na portalach aukcyjnych. Czyli jednym słowem-zysk. Zabijanie dla zysku. Oto cel współczesnego myślistwa.

 


 Wiem, jak wyglądają takie "polowania", widzialam tą krwawą nagonkę na bezbronną zwierzynę. Kiedyś owi panowie, ale też i panie oraz... ich dzieci, tak niestety, dzieci również, gromadzili się w pobliżu mojego domu, który stoi bezpośrednio przy lesie, jak leśniczówka, więc mogłam co nieco zaobserwować. Widzialam kobiety zaopatrzone w broń, a obok radośnie podniecone, perspektywą dobrej zabawy dzieci. Ot, taki sobie, fajny sposób na spędzenie sobotniego popołudnia, gdy znudzą się już galerie handlowe, można pobawić się w lesie i postrzelać sobie.

Tak, nasza cywilizacja zabawiła sie na śmierć.

Ostatnio jakoś nie widać owych zbiórek w moim pobliżu, może to za sprawą moich psów, które skutecznie odstraszały. Miałam więc cichą nadzieję, na zaprzestanie tego procederu.
Niestety, głuche strzały nadal przeszywają ciszę, mimo, iż sprawcy stali się niewidoczni, a jedynie ślady opon samochodowych prowadzących wprost do lasu o tym świadczą.

I takie dni zdarzają się coraz częściej. Gdy całe piękno lasu, jego majestat  jest niszczony, a jego prawowici mieszkańcy, zwierzęta tracą swoją przestrzeń do życia. To dni, gdy bezsilność obezwładnia.
W takie dni bywa, że mam dosyć lasu, tęsknię za betonowym miastem, gdzie nie musiałabym ogladać tego wszystkiego...





 A potem przychodzi nowy dzień. Wychodzę przed dom, siadam na omszałym murku i ogarniam wzrokiem, to wszystko, co w zasięgu wzroku.... las, pola i znów delektuję się ciszą i spokojem.
Misia kładzie mi swój ciepły pysk na kolanach, i patrząc z miłością w oczy, pyta....
I czym tu się martwić?!  Świat jest taki śliczny!
 A może by tak mały spacerek?, zagłąda w oczy, machając ogonem z radością.
O, tak oczywiście, nie ma to jak spacerek!
Tak, moje zwierzęta zawsze stawiają mnie do pionu, gdy widzą, że coś nie tak. To moi prywatni terapeuci, dbają nie tylko o moje ciało, strzegąc mnie, ale i o duszę.

I świat znów staje się piękny, a ludzie dobrzy.

 
 
 

 Przeczytałam kiedyś, że kto "nie cierpi na myślenie, ten znajduje radość we wszystkim, tego nawet poranne wstawanie cieszy."
I tak naprawdę, to my sami stwarzamy sobie swoje szczęście. I jeśli nie zatruwamy się myślami o tym, co było i o tym co będzie, to...  jesteśmy szczęśliwi.
To takie proste i trudne zarazem.



A w międzyczasie spadł śnieg. Okrył białą, puchową pierzynką las, pola. Opatrzył i pozakrywał jak troskliwa matka wszystkie rany i niedoskonałości białym bandażem. Zrobiło się  bajkowo. Świat taki czysty, piękny.
I może już tak pozostanie, głupia nadzieja mnie ogarnia?!

Włóczę się z psami ośnieżonymi leśnymi traktami. Zimowy las jest zjawiskowy. Cichy, uśpiony. Zapierający dech w piersiach. Wiem, bez lasu trudno byłoby mi już wyżyć.
Potem zmarznięci wracamy do ciepłego domu, aby zasiaść przy kominku, i z kubkiem gorącej imbirowej herbaty zapatrzeć się w ogień...
I takie dni, takie chwile lubię najbardziej...







A świat kręci się nadal swoim zwariowanym rytmem. Lasy, polowania są i będą.  Nic nie zatrzyma tej pędzącej z wielką siłą, zwariowanej machiny. Nie da się, całego świata zbawić. Można jedynie czynić rzeczy małe, mówić, pisać i podpisywać petycje, które jeśli nawet odniosą jakiś najmniejszy skutek, to już będzie sukces.
A świadomośc, że pewnych rzeczy nie da się uniknąć, czy przeskoczyć, przynosi ulgę.
Wtedy wraca spokój. A życie znów smakuje.

Świat jest taki śliczny! Carpe Diem w wydaniu Misi!