"Podróż na tysiąc mil rozpoczyna się od pierwszego kroku"

26.08.2010

Szczescie ma... rozne oblicza...


Spiesze doniesc, Wam, moi Kochani, tym WSZYSTKIM, ktorzy czytuja te moje zapiski i dodajac otuchy, wierza, iz mi sie w koncu uda.../ za co serdecznie dziekuje!/... tak wiec spiesze doniesc, iz po miesiacach przeplatanych na zmiane chwilami zwatpien, euforii, momentami zalaman i niezliczonymi... probami ucieczki z miejsca "wydarzen"... Moja RUINA nieublaganie i w jakichs blizej niewytlumaczalny sposob, gdziekolwiek bym nie byla... nawet wpol drogi... zawracala mnie z POWROTEM.
Chcac jakby w ten oto sposob dac mi do zrozumienia..., iz bez wzgledu na wszystko, nieodwolalnie nalezymy... DO SIEBIE.
NA ZAWSZE.
Tak jak w malzenskiej przysiedze. NA DOBRE I NA ZLE.
I ze moje proby... "ODWROTU" sa jakze... dziecinnie smieszne i jakze... bezsensowne.
Bo w koncu i tak... WROCE do mojego... PRZEZNACZENIA.
I WRACALAM... wracalam skruszona, nie mogac inaczej.
Wracalam... tak jak dziecko marnotrawne wraca do domu.
Az w koncu poddajac sie zupelnie i.... zaczynajac... zaczynajac, TO czego tak bardzo sie balam.
I tak oto moj STARUSZEK dostaje NOWE ZYCIE.

A ja jestem.... ABSOLUTNIE SZCZESLIWA


Tak wygladal staruszek jeszcze wczoraj, dzis sa juz wszystkie drewniane elementy dachu zdjete i ladnie poukladane przez pana M. i jego synow w oborce.




Chlopcy pana M. pomagaja przy zwozeniu dachowek do oborki

13.08.2010

W oku cyklonu... czyli remontu ciag dalszy.

I tak wiec, ktoregos slonecznego poranka, zajechalam do "swojej" wsi postanawiajac poszukac kogos do "zdjecia" dachu i stanelam calkiem nieoczekiwanie przed domem, pewnej rodziny z dziewieciorgiem dzieci ,w czym nie byloby nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, iz OWA rodzina byla glownym sprawca kradziezy i dewastacji... o zgrozo... mojej wlasnie chalupy!!!

Wiedziona jakims wewnetrznym glosem i przekonaniem o slusznosci moich poczynan, postanowilam wiec isc... w samo OKO CYKLONU, myslac przy tym, iz co mnie nie zabije, to mnie wzmocni!
I tak oto z bijacym sercem stanelam tegoz wlasnie poranka przed dawnym budynkiem PGR-u, zamieszkalym obecnie przez piec rodzin, z ktorych jedna jest wlasnie OWA "kradnaca" rodzina.
Zbierajac cala swoja silna wole i odwage do kupy, stanelam przed drzwiami, ktore, gdyby byly, to mozna by bylo ladnie okreslic, iz staly otworem... ale niestety drzwi nie bylo...I jedynie gesta mocno juz przybrudzona zaslona odgradzala mnie od "oka cyklonu". Zatrzymalam sie na progu i nie majac odwagi wejsc do srodka, zapukalam we framuge nie istniejacych drzwi... i o dziwo, prawie natychmiast zza zszarzalej zaslonki wynurzyl sie jegomosc w srednim wieku... czyli pan P.-ojciec rodziny, jak sie domyslilam,a za nim dwoch roslych chlopakow, jego synow.

Patrzylismy na siebie przez chwile w milczeniu, mierzac sie wzajemnie wzrokiem i wiedzac dokladnie KIM jestesmy. Gdy sie juz dosyc napatrzylismy, zapytalam grzecznie pana P. czy nie chcialby u mnie popracowac?!
Pan P. prawie natychmiast, tak jak gdyby nigdy na nic innego z mojej strony nie czekal... i ku mojemu zdziwieniu... wyrazil zgode.

Wpakowalam wiec wszystkich trzech szybko do samochodu, jakbym sie bala, ze sie rozmysla i udalismy do chalupy. Pan P. z synami obejrzal dobrze mu juz znana chalupe, pokiwal glowa nad postepujaca dewastacja ruiny... wyrazajac glebokie oburzenie i ubolewanie na tym, iz w ogole taki wandalizm ma jeszcze miejsce w tym jakze CYWILIZOWANYM SPOLECZENSTWIE, jak to bardzo ladnie okreslil.
A gdy napomknelam mu o taczce... glosno zaklal, mowiac, iz takich to powinno sie... i tu posypaly sie kwieciste okreslenia. Po czym pan P. i synowie ruszyli ochoczo sprawdzic, czy taczka w ogole jeszcze jest, tam gdzie ja zostawilam, czyli w glebokich chaszczach... Ale niestety taczki juz nie bylo,czego naturalnie nalezalo sie spodziewac,a co wywolalo ich nowa fale oburzenia... a moje jedynie zdziwienie.

Uzgodnilismy wiec stawke i zakres pracy tj. zdjecie dachowki i calego poszycia dachowego. Prace mialy zaczac sie jutro z samego rana, ja zas mialam przyjechac za cztery dni.
Po czterech niespokojnych dniach i czterech nieprzespanych nocach z "dusza na ramieniu" zajechalam do wsi, myslac cala droge o tym, co tym razem mnie czeka.

A czekalo... jak zwykle niemalo... tym razem i dobrego i zlego.
Dobre bylo to, iz pan P. faktycznie wykonal prace i cala podsufitka w postaci gliny, slomy i desek zostala zwalona.
A zle... moze nie tyle zle... co raczej powalajace... bylo to co ujrzalam po "zdjeciu sufitu".
Na podlodze pietrzyly sie stosy zwalonej gliny, slomy, dech i piachu ... a dach zional wielka czarna pustka, wsrod ktorej widac bylo mocno nadgnite belki.
Jeknelam przerazona, przechodzac a raczej przedzierajac sie przez te zwaly wszystkiego i... z przerazeniem wpatrujac sie w ziejaca nade mna czarna otchlan.
I gdy tak stalam prawie juz omdlala... nadjechal na motorku, majacy chyba jakies telepatyczne zdolnosci pan P.
Opowiedzial wesolutko o tym, co to tu sie dzialo i ze dobrze, ze tego nie widzialam... bo oni sami mysleli,ze to wszystko zaraz runie....ale na szczescie chalupa stoi, stwierdzil zadowlony, do mnie bladej i sinej z przerazenia, po czym powiedzial, ze dachowek nie ruszali, gdyz cala niedziele padalo, co bylo oczywiscie zgodne z prawda.

Tak wiec jutro zabierze sie za dach,oswiadczyl, pytajac uprzejmie, czy przyjade, na co pokrecilam glowa i juz na sama mysl o tym slabo mi sie zrobilo.


Tak oto wyglada moja chalupa po poczynaniach pana P.




3.08.2010

Alternatywa....czyli Dom Matki Ziemi.


Taki właśnie dom widziałam... podczas ostatniego tygodnia lipca, będąc jedną z 10-ciu wolontariuszy, którzy spotkali się w przepięknej alpejskiej scenerii, aby stworzyć COS niezwykłego... aby tworzyć DOM MATKI ZIEMI.

A konkretnie to bylam w miejscu, w którym stoi: dom jakich mało.
Odwiedziłam niezwykłych ludzi,widzialam ich niezwykly dom uczestnicząc w trzecich warsztatach ekologicznych, na ktorych spotkali sie ludzie z rożnych zakątków tej ziemi, aby móc uczestniczyć w czymś niezwykłym.
I było niezwykle. Było niezwykle,gdyż każdy mógł uczestniczyć w dziele tworzenia Domu, domu niezwykłego, stworzonego bowiem z tego, co dala nam Matka Ziemia... z tego co jest w naszym zasięgu...i na wyciągnięcie reki.
Tworzylismy...zanurzajac rece w glinie i cieszac sie...ze dom wyrasta spod naszych rąk i pięknieje, wtapiając się, jakże naturalnie w alpejską scenerię i tworząc z nią jedną, jakże doskonałą całość. I miało się to nieodparte wrażenie,jakby istniał on tutaj od zawsze.

W wysokie Alpy trafiłam zupelnie przypadkowo, czytajac na blogu - dom jakich malo- o warsztatach ekologicznych i podejmując... natychmiastową, aż samą mnie wprawiającą w osłupienie,decyzję o wyjezdzie.

Przez dwa tygodnie /ja bylam tydzien/ tynkowaliśmy dom z zewnątrz i wewnątrz, wykopując najpierw glinę z hałdy za domem, potem ją przesiewając przez wielkie sito i rozdrabniając, potem rozrabiając w wielkim mieszadle chlebowym z piaskiem,wodą, sieczką na konsystencje gęstej śmietany... i taką oto masą czyli tynkiem oblepialiśmy ściany.
Samo tynkowanie jest poezją, jest coś... magicznego i niezwykłego w tej jakże zwykłej, zdawać by się mogło czynności.

Przez siedem dni i nocy oddychałam niezwykłą atmosferą tego domu. Bo taki dom to jak żywy organizm - oddycha,pachnie,przemawia... Sprawia, ze poczuje się tą niezwykłą więż z NATURA. I Czułam zapach ziemi i jak nigdy przedtem....tę właśnie niezwykłą z nią więż. Więż... o której współczesny człowiek pewnie już nie pamieta... bo to jakże niemodne w dzisiejszym świecie. I zapomniał też pewnie o tym,że Matka Natura tak hojnie nas wszystkim obdarza... a my to po prostu ignorujemy.
I mimo cieżkiej,w upale,w pocie czoła pracy... odczuwało się tę niezwykłą radość,zanurzając ręce w chłodnej,pachnącej ziemią masie glinianej,a formowanie z niej ścian przypominało rzeżbienie w glinie jakiegoś najwspanalszego dzieła sztuki... które spod naszych rąk się wyłaniało.
To niesamowite przeżycie, którego miałam szczęście doświadczyć, a którego nie zapomnę na długo...dało mi impulsy do...do dalszego działania.

I postanowiłam swojego staruszka... ponaprawiać metodami jak najbardziej naturalnymi - czyli tynkując ściany gliną,stosując słome, tam gdzie była zastosowana. Czyli tak jak w zasadzie był on budowany i jak przetrwal te swoje prawie sto lat.
I myślę teraz, ze będzie to najbardziej właściwy sposób.

Tak wiec po wielu rozterkach, załamaniach, "ucieczkach",łzach... podejmuję WYZWANIE.
Zaciskam zęby i idę do PRZODU.
Pobyt w Alpach dodał mi niewiarygodnej siły, siły do walki...
I myslę, iż nie przypadkiem znalazłam się właśnie w tym miejscu... To wszystko miało właśnie tak.. BYĆ.

Oto kilka zdjęć.

Tynkowanie pokoju






Wspólny posiłek