"Podróż na tysiąc mil rozpoczyna się od pierwszego kroku"

19.03.2014

Wspomnienie cz.3.... i właściwa


Kochani, te wspomnienia piszą się... dziwnie trudno... najpierw pierwszy post znika... potem za sprawą Anielskiego kota  znika następny... potem nie mogę wejść na swój własny blog i na komentarze... ech, mój net jednym słowem zaszalał, tak nieraz mam, a że jestem w tych sprawach zupełnie ciemna masa... więc idzie mi dość opornie wszystko! 
Ale dziś Anielski, który uwielbia leżeć na klawiaturce i to zawsze, gdy piszę, a że to dziecko Loli, więc mam pewną słabość do niego... ale dziś został łaskawie wyproszony z domu i... tym samym, mam nadzieję, że uda mi się dalszą część jakoś poskładać!
I przepraszam za zniknięcie komentarzy!

A teraz wracam do wspomnień...
Tak więc w pierwszym roku...  za finanse ze sprzedaży mieszkania położyłam dach, wstawiłam okna, zrobiłam izolację i zamknęłam dom na cztery spusty, aż do następnego lata.

 

 


 W następnym, czyli drugim roku zamieszkałam już na placu budowy w przyczepie campingowej z Lolą i jej bratem Lulu, moimi pierwszymi w życiu kotami. I do dziś jeszcze z rozrzewnieniem wspominam ten czas, gdy koczowaliśmy w przyczepie.... bez wody ... bez prądu... choć tak naprawdę nikomu to nie przeszkadzało...

 

Potem w środku lata dołączył do nas K. Wolontariusz, student biologii, który przerwał studia i przyjechał do mnie na drugi koniec Polski, aby poznać smak pracy, a w przerwach realizować się artystycznie tj malować portrety. Jeszcze wtedy, a i póżniej patrząc na tego młodego człowieka niczego się nie domyslałam, ciesząc się jedynie, że mam przy sobie pełnego zapału, młodego człowieka, który był dla mnie wielką pomocą.
Środek domu zamierzałam bowiem , na tyle na ile się da, zrobić sama, z pomocą jedynie jakiegoś miejscowego pomocnika.
W planie na pierwszym miejscu były tynki. Potem podłogi, woda, ogrzewanie.
Tynki w salonie kładli moi znajomi, trudniący się tym profesjonalnie, a których ja poznałam, uczestnicząc kilka lat temu w warsztatach budowy z gliny i słomy. Tak więc chłopcy położyli tynki w jednym pokoju, salonie, a ja przygłądajac się temu, uczyłam się jednocześnie, mając  zamiar w pozostałej częsci domu zrobić to sama. Jeszcze wówczas nie przewidywałam, czego zamierzałam się podjąć. 
Gdy chłopcy skończyli pracę i odjechali i wtedy zaczęły się kłopoty.
Już o tym pisałam , ale jeszcze tylko krótko wspomnę, bo to było naprawdę ekscytujące!
Na ścianach i suficie po kilku dniach zaczęły wyrastać zielone roślinki, czyli...  len oraz biało szare plamy pleśni... widok nawet efektowny, teraz tak myślę, ale wtedy, niestety nie było mi do śmiechu! 


 


 


 

 Pamiętam, że każdego ranka biegłam z trwogą do domu i z przerażeniem patrzyłam jak roślinki stają się coraz... dłuższe i coraz bardziej zielone... a plamy pleśni coraz większe i w coraz większej ilości...Jednym słowem moje ściany i sufit zamieniały się w kwitnącą łąkę!
Nie mogłiśmy w to uwierzyć, a K. fachowym okiem biologa, uspokajał.. że owe napewno już osiągnęły swoje maksymalne wymiary i większe już nie urosną! Słabe to było pocieszenie... w obliczu mojej rozpaczy! Wieść o mojej kwitnącej łące rozniosła się szerokim echem po wsi, jako że pomocnik opowiadać zaczął jakie to dziwy dzieją się w tym domu... więc ludzie spieszyli, aby te dziwy zobaczyć... patrzyli i  nie wierzyli  własnym oczom... czegoś takiego jeszcze nie było! I doradzali... aby brać kosę i ścinać len, bo taka plantacja rzadko przecież się zdarza!!!

 


Wesoło było, ale nie mnie. Wiem, że radziłam się wówczas różnych specjalistów od gliny i okazało się, że warstwy zostały za szybko położone, nie zdażyły wyschnąć i stąd owe wykwity, ale pocieszali,że glina mając doskonałe własciwości, powinna sobie z tym poradzić... a jeśli miało by to nie nastapić... nie było  innej możliwości, jak tylko zrywanie tynków. Należało więc czekać.
To oczekiwanie, to był koszmar.
Dzień w dzień żyłam nadzieją na wyschnięcie tynków i obumarcie roślinek, w międzyczasie zajmując się wykonywaniem próbek tynku glinianego, który miałam zamiar położyć w pozostałej części domu. Mieszałam więc glinę z wodą w różnych proporcjach, potem robiłam kilkanaście glinianych placków, wyglądających niczym krowieńce, które potem suszyły się na słońcu... i te, które pękały, były do wyrzucenia, a te twarde, które nawet, gdy rzucałam na ścianę nie rozpadały się, oznaczały, że proporcje są dobre.
K. pomagał i zapalał się coraz bardziej do gliny, zaczął snuć nawet marzenia o wybudowaniu glinianej lepianki i zamieszkaniu gdzieś na... odludziu.

W końcu stał sie cud i tynki zaczęły wysychać, a roślinki obumierać i odpadać. Nie posiadaliśmy się ze szczęścia! To oznaczało bowiem, że nie będzie zrywania tynków! Był to chyba najszczęśliwszy moment w całym remoncie!
A ślady po grzybach i roślinkach zacieraliśmy wodą z wapnem.

Niestety, zrywanie tynków i tak mnie nie ominęło. Bowiem tynki , które kładliśmy w pozostałej części domu, zbyt póżno, nie mając możliwości  wyschnąć... zaczęły po prostu gnić! To był koszmar. I nawet osuszanie,  wielką pożyczoną dmuchawą na olej nic nie dawało, a w miejscach, które wyschły, na następny dzień pojawiały się znów ogromne plamy pleśni!  I wtedy zrywanie naszej własnej mozolnej pracy okazało się nieuniknione!
I to były chyba najtragiczniejsze chwile w całym remoncie!

W tym też roku zamieszkałam na stałe w domu, a wraz ze mną Lola i K, który tu na odludziu postanowił oddać sie całkowicie sztuce, tworząc portrety i wyplatając wiklinowe kosze. I choć warunki były więcej niż surowe, nic go nie zrażało, a ja myślałam, jak dzielny jest ten młody człowiek!
Do zimy nie zdążyliśmy ze wszystkim, pochłonięci tynkami, a potem ich zrywaniem, nie zauważyłam nawet jak szybko nastała póżna jesień. W domu nie było wody, podłóg, łazienki, porządnego ogrzewania, tylko to "ręczne" tj, wkład kominkowy i westfalka.
Strumyk obok domu ratował nam życie, mieliśmy też prąd oraz internet, nasze jedyne okno na świat.

 


K. przeprowadził się w tym czasie z pomieszczenia gospodarczego do jednego z pokoi północnych, a ja opuściłam przyczepkę i zamieszkałam z Lolą w salonie! K. zaczął w tym czasie chodzić do lasu  i "robić" drzewo, gdyż i tego nawet nie mieliśmy. Cieszyłam się, że postanowił przezimować u mnie i że nie zostałam z tym wszystkim sama. Niestety radość moja długo nie trwała i pewnego listopadowego dnia... K. zgarnęła z lasu policja. To był następny najbardziej tragiczny moment!
Bałam się, wiedząc, że K. krąży po okolicy, nocując po okolicznych lasach, uciekając przed policją. Okazał się być poszukiwanym, a jego zdjęcia widniały w mediach... tylko ja o niczym nie wiedziałam!
K. pojawił się raz jeszcze u mnie... pewnego ranka... brudny i zabiedzony... jechałam akurat ze znalezionym psem Azorem, z wybitym okiem do weterynarza, pies był wielki i nieokiełznany, nie wiedziałam jak z nim dojadę... K. zabrał się wtedy ze mną... a potem odszedł ...  i następnego dnia, tak jak przewidywałam, pojawiła się u mnie policja.
 A... K. znów stał się poszukiwanym.

W trzecim roku dom dostał elewację i ocieplenie. Wówczas, jako że moje finanse ze sprzedaży mieszkania dawno już się wyczerpały, pomógł dziadek, przeznaczając na to... nagrobkowe pieniądze!




Zrobiliśmy też ogrodzenie z przodu domu, ze względu na psy i las, po bokach została siatka leśna



Pytacie mnie, jak tego wszystkiego dokonałam?!

Mogę powiedzieć tylko tyle... że to było moje marzenie... Marzenie Mojego Życia!
A ja dla tego marzenia żyłam przez ostatnie lata. To dla niego opuściłam miasto, rzuciłam pracę, aby zaszyć się tutaj na tym pustkowiu... i zacząć wszystko od początku. I zupełnie inaczej. Byłam tak wypalona i wykończona miastem... pracą... a moja dusza była w agonii. Zrealizowanie tego marzenia, to była moja ostatnia deska ratunku...  szansa na życie, na uzdrowienie. Chwytałam się tego marzenia... marzenia o innym zyciu... o wolnośći... jak rozbitek!  I gotowa byłam na wszystko... gotowa byłam przenosić nawet góry... aby tylko nie musieć wracać do swojego poprzedniego życia, do tej agonii!
To była ogromna motywacja, napęd, który dodawał niesamowitych sił.

A oprócz tego... nie należy zapominać, że istniała również... Ona... Miłość do Ruiny!!!
A miłość...jak wiadomo potrafi... "góry przenosić"... i wszystko przetrwać!
I pewnie dlatego przetrwałam i ja!




 


Choć ... cały czas miałam dziwne odczucie, że jakaś niewidzialna siła... pcha mnie do przodu... i nie pozwala na zaniechanie! Niekiedy wydawało  mi się, że moją rękę prowadzi jakaś... wyższa siła... która mną kieruje... a ja jestem jedynie pionkiem w tej grze!
Bo jak inaczej... można to wszystko wytłumaczyć... skoro ja, nie mająca o niczym zielonego pojęcia, dokonałam tego wszystkiego, co wydawało się naprawdę  rzeczą... niemożliwą! 

Myślę, że każdy, czy każda z nas, mając podobne marzenia i pragnąc ich realizacji, podołałaby by temu wyzwaniu. Człowiek dopiero wtedy wie jaki jest silny, gdy znajdzie sie w naprawdę trudnej sytuacji, wtedy mobilizuje wszystkie swoje siły, które przecież w nas są, one istnieją... tyle tylko, że uśpione, drzemią gdzieś tam... zagrzebane na dnie... i czekają na swój czas... na nasze przebudzenie... na nasze marzenia!



Choć, to wszystko było tak piekielnie trudne!
I pamiętam, ile razy miałam dosyć. Ile razy siadałam do auta i z piskiem opon... uciekałam z tego miejsca... byle dalej od tego wszystkiego. A potem... wracałam skruszona i chwytałam za łopatę! Wiedząc, że inaczej nie mogę i że ten dom nie pozwoli mi na nic innego, a ja muszę przecież go skończyć... inaczej nie zaznam spokoju. NIGDY!!!

I zaciskałam pięści do bólu i rzucałam sie w wir pracy. I paradoksalnie, im więcej pracowałam, nie myśląc, nie zastanawiając się... wszystko wydawało mi się proste i do pokonania!
Cieszył wtedy brud pod połamanymi paznokciami, fizyczny wysiłek i zmęczenie... a potem sen zdrowy jak u dziecka. A te trudy zamiast mnie zabić... o dziwo... wzmacniały! A dusza odżywała!




W tym samym czasie, gdy nabyłam dom rozpoczęłam pisanie bloga, który miał być remontowym dziennikiem. I to też stało się żródłem siły. Dzięki blogowi poznałam wspaniałych ludzi... ludzi myślących i czujących podobnie... tak, to właśnie Wy dawaliście mi swoimi komentarzami siłę do działania! I to Wy właśnie zobaczyliście w...  tej ruinie potencjał i jej niezwykłe piękno!
Pamiętam, jak w chwilach załamania, czytałam Wasze komentarze... a potem przepisywałam je i wieszałam na ścianie.. niektóre do dziś na niej wiszą!
O!  moje ściany były zapisane wszystkim... czym tylko się dało i co w danej chwili mogło pomóc!
Pamiętam, jak szczęśliwą byłam , móc po rzeszach bezdusznych fachmanów... obcować z ludżmi, którzy nareszcie mi powiedzieli... że dom nadaje się do remontu i że jest uroczy!!!
To dodawało skrzydeł! I to były naprawdę wzruszające momenty. A Wasze słowa kładły sie balsamem na moją znękaną remontowymi zawiłościami duszę!





Dziś, pisząc te wspomnienia... myślę jak wiele dał mi ten dom.
Bo oprócz nowego życia, dostałam siłę, o którą nigdy bym siebie nie podejrzewała, dał mi  bloga, którego, gdyby nie dom, pewnie nigdy nie zaczęłabym pisać ... i oczywiście Was... wspaniałych ludzi, Przyjaciół, nawet jeśli tylko wirtualnych. To bardzo wiele. To prawdziwe dary od losu!
 I faktycznie, dziś mogę powiedzieć, że słowa, które wypisywałam wówczas na ścianach w chwilach zwątpienia... stały się rzeczywistością, bo, gdy dziś, z perspektywy czasu, na to wszystko patrzę, to ten remont był faktycznie... Fascynującą Przygodą... choć wtedy tak wcale nie myślałam!
Przygodą, której pewnie nigdy bym nie przeżyła... gdyby nie ten dom!


 Ufff... i tym razem się udało!
 I będzie  jeszcze część ostatnia, o obecnym życiu. Pozdrawiam Wytrwałych i życzę miłego wieczoru.























22 komentarze:

  1. Widzisz Amelio, chociaż jesteś sama, to zrobiłaś dotąd o wiele wiecej, niźli ja z męzem. Nasz dom jeszcze wiele pozostawia do zyczenia i pewnie lata całę zajmie by sukcesywnie coś w nim zmieniać. Dlatego podziwiam Cię za tę moc, samozaparcie, wiarę i niezwykła energię. Nam czasem jednak ręce opadają i nie raz zdarza sie nam żałować, że zdecydowanie za duży jak na nas dwoje kupilismy ten dom. Bo przecież człowiekowi tak niewiele do szczęścia potrzeba. A najwazniejsze to zdrowie, spokój ducha i wiara w siebie oraz w ludzi.
    I właśnie tego Ci Amelio zyczę oraz nowych pomysłow, które pozwola Ci nieustannie ulepszać i ubogacać Twoje życie, Twoje marzenie!:-))***

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziwne, Twój komentarz z usunietego postu teraz się pojawił... nic z tego nie rozumiem?!
      Wiesz Olu... ja mam jeszcze tak duzo do zrobienia, zrobione jest to co było najpilniejsze, a w środku tylko dwa pokoje i łazienka... a cała góra nietknięta, obora nieruszona i całe otoczenie... jeszcze jest tak wiele pracy, że niekiedy ręce opadaja jak się o tym pomyśli!
      Mój dom tez wielki, a ja sama... i czuję się niekiedy jak w muzeum... i marzy mi się taka malutka chatynka, jak moja przyczepka... lub taka, jaką budują Twoi młodzi sąsiedzi... tyle naprawdę do szczęścia by wystarczyło, a i opalić byłoby o niebo łatwiej!
      Ale cieszmy się z tego co mamy, myśląc, że dobrze jest, właśnie tak jak jest!
      Pozdrawiam Ciebie serdecznie

      Usuń
  2. Ach, Amelio, zanęciłaś by znowu przeczytać Twojego bloga od samego początku, przypomnieć radość z wypatrzenia Anioła, przepychanki z urzędami i fachowcami, wspomnienia z przyczepy, Niech tylko popada trzy dni, będzie na to czas.
    Ps. Dlaczego komentarze mają opis po niemiecku?
    Co z cudną oborą?
    Wyrazy podziwu i sympatii

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A więc byłaś ze mną od początku... i wszystko pamiętasz!
      Jak miło to słyszeć!
      Dlatego po niemiecku, że mój comp jest z mojego poprzedniiego życia i jeszcze go nie przestroiłam!
      Cudna obora... niestety wali się coraz bardziej, a brak finansów uniemożliwia jej ratowanie... może kiedyś, jak wygram los na loterii, zacznę ratować bidulkę!

      Usuń
  3. Podziwiam Cię Amelio. Moje miejsce na ziemi też jest gdzieś, ale jeszcze nie mam tyle odwagi, że zostawić wszystko i do niego iść.

    OdpowiedzUsuń
  4. Masz racje, co do tych sil niezwyklych tkwiacych w czlowieku.

    Przypomniala mi sie czytanka z podstawowki;"Jak to ze lnem bylo";)
    Niewesolo, ale dobrze sie skonczylo.
    Dziekuje Ci za to wspomnienie, kto wie, moze kiedys bede z tego czerpac.
    Pozdrawiam.


    OdpowiedzUsuń
  5. Ech, Amelio, ja też spełniłam marzenie rzucając miasto, ale mój dom był łatwiejszy. Nie wiem, czy udźwignęłabym tyle, co Ty.
    Pamiętasz o dzisiejszej aukcji?

    OdpowiedzUsuń
  6. Miałam właśnie pisać do Ciebie maila z zapytaniem co U ciebie..bo ja ostatnio rzadko do kompa siadam a tu proszę takie fajne podsumowanie, wspomnienia
    zawsze będę Cię podziwiać...umarłabym ze strachu sama na pustkowiu..
    kiedy zaczniesz przyjmowac letników????:):)
    Serdeczności slę

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też rzadko siadam do kompa, w ogrodzie tyle pracy, a wiosna na całego! Usciski

      Usuń
  7. Amelio, zobacz ile siły w Tobie, ile potrafiłaś stworzyć. Dostałaś też wiele- wiedzę o sobie, o tym kim jesteś naprawdę i jaka moc jest w Tobie. Pozdrowienia dla Ciebie i pogłaskania dla Anioła :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Kochana, a Aniołka zaraz pogłaszczę!

      Usuń
  8. A ja dziś trafiłam do ciebie. Dzięki licytacji i Kurzemu Aniołowi :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Świetnie Aniu, cieszę się z gościny.
      Anioł kurzy znów mi uciekł... ale cieszę się, że jest w dobrych rękach!

      Usuń
  9. Droga Amelio! Niezmiennie Twoja historia jest dla mnie wielką inspiracją i nadzieją: jak czasem wpadam w dołek, to myśl o Tobie, że też kierująca się intuicją, irracjonalnym imperatywem trudnym do zrozumienia , samotna jak ja, tez w starej chacie , a dałaś sobie radę, to może i ja dam? Chociaz Ty potrafisz uprawiac warzywa, widziałam,jak piękne grządki zrobilas w ubieglym roku, ze sciółką. A ze mnie żadna ogrodniczka, nie mam o tym pojęcia i prawdę mówiąc, nie jest to moja bajka. Oczywiscie doceniam pożytki z uprawy własnych, ekologicznych warzyw, ale mnie wydaje się to nadzwyczaj trudne, nie do ogarnięcia...Paliła się do permakultury moja córka, ale okazało sie, że częste podróze z Warszawy do mnie nie są możliwe, siostra jesienią pojechala do siebie, zostalam tu sama z zarośniętym chaszczami siedliskiem ,i dwiema lewymi rękoma :) , ale za to wczoraj przyszły zamowione przez internet nowe grabki, motyczka, szpadel i jakis wynalazek do wyrywania chwastow z korzeniami.:) Mam tez nasiona kwiatow i warzyw, ale jak mam to siac w ten piach i proch, bo taka tu jest ziemia? No i psy szaleją po calej posesji, a na razie nie mogę odrodzic miejsca przeznaczonego na ogrodek. Nic to, jakos to będzie :) Dziękuje Ci za komentarz na moim blogu, a Henio za głaski:) Serdecznosci. Livia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Livio, ze mnie też kiepska ogrodniczka, w ub. roku to była nieśmiała próba ogrodowa, tez zielnego pojecia nie miałam o sadzeniu, nie miałam kompostu, skopałam jedynie i posypałam nawozem granulowanym, potem pościółkowałam słomą... i udało się, warzywka wyrosły jak marzenie!
      W tym roku zrobiłam podobnie, ściółkuję słomą, bo wówczas nie rosną chwasty i ziemia trzyma dłużej wilgoć, mozna też suchą trawą, liśćmi, korą.
      Dasz radę Livio, my wszystkiego musimy nauczyć się dopiero, jesteśmy przecież miastowe, więc skąd mamy to wiedzieć, ale damy radę, my kobiety silne jesteśmy przecież!
      Usciski posyłam

      Usuń
  10. Zaglądam, czytam, zadziwiam się i gratuluję! Silna z Ciebie kobieta! Niezwykle silna!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za odwiedziny! Zawsze uważałam się za słaba kobietę... i gdyby ktos powiedział mi, że cos takiego przyjdzie mi przeżyć, pewnie bym nie uwierzyła... to te warunki zmusiły mnie do tego, ze podołałam, a zreszta nie miałam innego wyjścia, musiałam... a w takiej sytuacji kazdy dałby radę!

      Usuń
  11. tylu wyrzeczeń tyle trudu... ale... dom jest !!!!!!
    Amelio... nic tylko teraz ogrodzisko planować... hihi
    pozdrawiam serdecznie z Podlasia i czekam na nowe wpisy

    OdpowiedzUsuń
  12. Czytam Twoje wspomnienia z zapartym tchem i z każdym zdaniem coraz bardziej nie mogę wyjść z podziwu dla Ciebie!

    OdpowiedzUsuń
  13. Witaj Amelio!
    Pisze te slowa z Brooklinu w New Yorku.
    Wpisalam kilka dni temu w wyszukiwarke "szukam do wspolnego zamieszkania".Pojawil mi sie Twoj blog.
    Jak natrafilam na "remontowanie domu , jako terapie duszy", to lzy mi nabiegly do oczu.Ja mam teraz ten stan duszy co i Ty kilka lat temu.Utknelam w metropli i cierpie.Od najmloszych lat kocham wies, choc wychowalam sie w bloku.Moja Siostra wsponina ze chcialam pojechac do USA a drugie pragnienie to zamieszkac na wsi.
    Napisalas ze myslisz o chodowli koz.Ja tez.
    Jesli nadal myslisz o "wspolnym" polaczeniu sil w Twoim projekcie, prosze daj znac.
    Wiem ze i tak wroce do kraju w przyszlym roku i bede szukac do remontu "dachu nad glowa".
    Pozdrawiam Cie serdecznie i dziekuje ze napisalas swego bloga.Plakalam wyjac, teraz tez placze , bo nie mam juz sily zyc tak jak zyje.Znalazlam sie w "punkcie bolu, braku miejsca umilowanego sercu".
    Moj mail: t.gosia.t@gmail.com
    Gosia

    OdpowiedzUsuń