Nic tak bardzo nie sprzyja zadumie, jak długie jesienne wieczory.
Gdy zimno i mglisto wokół, miło jest usiąść przy ogniu... zapatrzeć się w jego płomienie... i pozwolić myślom poszybować...
W jeden z takich wieczorów... poszybowałam daleko.
Aż do początku mojej drogi.
Do dnia... w którym wszystko się zaczęło.
A zaczęło się od marzeń.
Marzeń o domu. O własnym skrawku nieba. Ja, emigrantka... tymczasowa, zapragnęłam... powrotu do domu.
Z tym, że ten dom musiałam najpierw znależć.
Dom miał być na wsi, takiej niedużej, na kilka domostw. Takiej, do której prowadziłaby droga szutrowa. A zapach obornika mieszał by się z zapachem lasu. Miało pachnieć wsią. Taką prawdziwą, gdzie kury wychodzą na drogę i psy szczekają, witając radośnie przybyłych.
I las mial być blisko. Tak na wyciagnięcie ręki. A wokół pola i kwitnące łąki. Taki obraz wsi nosiłam w sobie od dzieciństwa.
I dla tego marzenia gotowa byłam porzucić wszystko i zaczynać od nowa.
I zaczęły się poszukiwania.
Długie, kilkuletnie. Szmat drogi zeszłam. Z poludnia wywędrowywałam coraz dalej na północ. Ku morzu, tam mnie ciągneło. Najpierw były to piesze wędrówki z plecakiem i mapą w ręku. I te wspominam najmilej. Póżniej stałam się zmotoryzowana, bo tak było łatwiej się przemieszczać. Do różnych wiosek i do różnych domów trafiałam. Wszystkie je pamiętam mniej lub bardziej, zależnie od tego jak głęboko zapadły mi w serce.
Lecz wszystko wydawało mi się nie takie. Albo za małe... albo za duże... albo za blisko sąsiadów... albo za daleko... albo za bardzo ucywilizowane. A ja szukałam przestrzeni i ciszy.Chciałam stworzyć miejsce do życia i do pracy. Może jakieś nieduże agro-... domy gliniane... warsztaty. Miałam plany. Dlatego miejsce musiało mieć potencjał.
I któregoś dnia, gdy byłam już na północy, trafiłam do niewielkiej wioski... takiej na kilka domów, do której wiodła... szutrowa droga, a na jej końcu był już tylko las i... stary opuszczony dom. A wokół pusta przestrzeń i cisza. I wtedy poczułam jakiś dziwny ucisk w sercu... tak bardzo znajomy... zwiastujący tę niczym nie zmąconą pewność... że to właśnie To!!!
I jak dziś pamiętam ten moment, gdy rzuciłam się do wielkiej czereśni przy domu, obsypanej owocami, które rwałam pełnymi garściami. Nie mając dosyć! Czując się tak... jakbym nagle i niespodziewanie trafiła do żródła!
I właściwie, gdyby tak się dłużej zastanowić... to do dziś nie wiem, co tak bardzo mnie wtedy urzekło. Czy ten stary, o prostej bryle dom... a raczej jego wspomnienie.
Czy ogromne czereśnie przy domu. Czy może chyląca się nieubłaganie ku upadkowi obora, wciąż tak niezwykle piękna. Czy może ta... cisza i ten las obok!
A może wszystko razem... stanowiło niepowtarzalny urok, niezwykle piękny obraz starego, noszącego ślady dawnej świetności siedliska, który tak mnie zachwycił!
I dobrze pamiętam tą chwilę, gdy bez tchu niemalże przebiegałam pokój po pokoju, oniemiała w zachwycie, rozdeptując po drodze sterty śmieci i gruzu walającego się wokół, a z każdym krokiem moja fascynacja rosła! Nie miałam wątpliwości, dom był zrujnowany, ale nie zatracił nic ze swojej szlachetności!
Stał jak... zaklęty w zarośniętym... zdziczałym ogrodzie... jak w jakiejś bajce... wstrzymując oddech w oczekiwaniu na moje... TAAAK!!!
I nic, absolutnie nic... nie było w stanie mnie zniechęcić!!!
Ani zatęchłe ściany... ani rozpadające się mury... ani sypiący się dach... ani odpadający płatami szaro bury tynk... Nic!!! I co dziwne, że nawet żadne gorączkowe rozważania nie miały miejsca ... i nawet głos rozsądku nie miał do mnie dostępu! Byłam pewna, jak niczego na świecie, że chcę go mieć!
I tylko rodzina pukała się w głowę, myśląc że oszalałam może... i starając się zaapelować do mojego zdrowego rozsądku.
Wszystko na nic! Byłam w euforii. A wszystko wydawało mi sie takie... jasne i proste, jak nigdy dotąd!
I stało się.
Dla tego zrujnowanego siedliska porzuciłam wszystko. Wielką, błyszczącą milionem świateł zagraniczną metropolię i zamieszkałam w domu pod lasem.
I tak zaczęła się moja przygoda z domem.
A potem przyszły dni rozterki. Burzyć czy remontować. Dom był totalną ruiną.
A ja tygodniami biłam się z myślami, co robić.
I gdy już zaczęto zdejmować dach i za chwilę miał wjechać buldożer i zrównać wszystko z ziemią, zaiskrzyła szalona myśl, że w żadnym wypadku nie mogę na to pozwolić! I że muszę ratować ten dom!!
I w ostatniej chwili powiedziałam stop!
I tak zaczął się remont.
To była jedna wielka niewiadoma. Ponieważ ja, na niczym, absolutnie na niczym się nie znałam!!! I błądziłam jak dziecko w ciemności. Popełniając błąd za błędem. Był lęk, czy podołam. Bo ogrom pracy, który wzięłam na siebie był przerażający. Wszyscy odradzali, że sama nie dam rady i że to wszystko z pewnością doprowadzi mnie do niechybnego upadku. Nie miałam ani jednej przychylnej duszy. To wtedy powstała myśl, aby założyć blog, dziennik budowy i dzielić swoje rozterki z ludżmi, którzy podobnie myślą i czują. I gdy znalazłam takich, wiedziałam już, że nie jestem sama. I to było bardzo wspierajace, a komentarze dodawały niezwykłej siły.
I faktycznie, gdy teraz o tym myślę, to było... jak porwanie się z motyką na słońce. Ale wtedy tego nie widziałam. Byłam przecież pełna euforii a wszystko widziałam w różowych kolorach.!
A poza tym... uparłam się na ten dom!
I tak przez dom zaczęły przewijać się tabuny fachowców i specjalistów róznej maści, którzy to najczęściej swoimi poczynaniami okaleczali jedynie szlachetne mury, dziwiąc się niezmiernie, iz moim największym pragnieniem jest zachować dawne, stare techniki remontowe i że dom ma wyglądać właśnie jak... stary, bo to jego największy urok. A jego piękna dusza nie może stracić nic na uszczerbku.
Ale owi panowie nie mieli zrozumienia ani dla mnie, ani dla domu, a jego dusza była im całkowicie obojętna. Więc, wykorzystując skutecznie moją niewiedzę, odstawiali niezłą fuszerkę, którą ja potem musiałam naprawiać.
I tak wszystko lub prawie wszystko robione było dwukrotnie.
I w takich chwilach już nic nie wydawało się jasne i proste. A stawało się zawiłe i trudne, a niekiedy obrzydliwe i nie do zniesienia.
Ach... gdy to wszystko sobie przypomnę, co owi specjaliści nawyczyniali, dzisiaj mogę już o tym spokojnie mysleć, ale wtedy, bliska byłam szaleństwa!
Najlepsze było chyba to... z drzwiami wejściowymi, które tak zostały wstawione, że ani ich zamknąć, ani otworzyć się nie dało, bo przy kolejnej próbie otwarcia drzwi... została mi w ręku część klamki. Więc wielkim kluczem od roweru otwierałam owe drzwi, łapiąc za kawałek pozostałej klamki. Aż do chwili, gdy i ta reszta się wyrwała... wtedy byłam zmuszona do wchodzenia i wychodzenia przez... okno! I to całymi tygodniami.
Wiem, że teraz brzmi to być może zabawnie, ale wtedy, wierzcie mi, było mi daleko do śmiechu!
To tylko jeden z drobnych przykładów fuszerki, a było ich tak wiele!
Najgorsze wspomnienia to... gnijące tynki, na których powyrastały zielone roślinki i czarne plamki pleśni, to przyprawiło mnie o czarną rozpacz, bo nie było wiadomo... co dalej z tym zrobić!!!
Aż w końcu nie było już wyjścia i trzeba było tynki zrywać... a potem kłaść nowe. Wtedy opuszczały mnie wszelkie uczucia dla domu. A jego mury stawały się moją ścianą płaczu!
I to były chwile, gdy nic, absolutnie nic się nie układało, a ja pomału zaczynałam wierzyć, że przepowiednia rodziny zaczyna działać i że chwila mojego upadku zbliża się w zastraszającym tempie!
I wtedy pomogła determinacja!
Wiedziałam, że nie mam wyjścia, nie mając dokąd wracać. Całe moje poprzednie życie już przecież nie istniało!
Musiałam więc dać radę. Tylko jak! I zaciskałam wtedy pięści do bólu i waliłam głową w mur.!
Ale zawziełam się! I tynkowałam, a potem zrywałam wszystko...i kładłam nowe, malowałam... i robiłam to wszystko, co tylko byłam w stanie sama zrobić, aby ten dom przystosować chociażby... jako tako do zamieszkania. Ufff... jak cieżko było!
I były też niezwykłe chwile.
To głównie te, gdy szanowni panowie... specjaliści, o czym nie omieszkam wspomnieć... opuszczali mój dom!!! I pomimo, że zostawałam sama z fuszerkami i ze wszystkim... oddychałam z prawdziwą ulgą!!!
To też te chwile, gdy z moim dzielnym wolontariuszem K. i naszym... upośledzonym!!! pomocnikiem, który był dla mnie najnormalniejszym ze wszystkich ludzi, mieszaliśmy gliniane zaprawy i farby, a potem rzucaliśmy je na ściany... ciesząc się jak dzieci, że nam wychodzi!!!
Lub te, gdy, zdesperowani... po kolejnej porażce... malowaliśmy wielkie słońce na glinianej... gnijącej ścianie!
I też te tragiczne.
Gdy K. zabrała policja... a ja nie wiedziałam już zupełnie... jak mam dalej temu wszystkiemu podołać!!!
A dom nie odpuszczał. Wymagał. Jak stara kapryśna Dama, która dobrze wie, czego chce!
Tylko, że ja nie miałam pojęcia, jak tego wszystkiego mam dokonać!!!
I w końcu, jakimś... cudem dałam radę. I wszystko jakoś się poukładało.
A ja zamieszkałam w domu pod lasem. W pierwszym roku, żyłam w iście spartańskich warunkach. Bez łazienki, bez podłóg, bez wody, którą nosiłam ze żródła. A gdy i ono zamarzło, topiłam lód na kuchni tak lichej, że woda ledwo się na niej ugrzać mogła. A i w domu temperatura była ledwie dodatnia, o cieple można było jedynie pomarzyć.
Wytrwałam.
Teraz jest już lepiej . W tym roku mam wodę i łazienkę. Choć cieplej dużo nie jest i palce nadal marzną, gdy dłużej siedzę przy klawiaturze. Myślę, że winą są nieocieplone ściany. Jak dotąd bowiem skutecznie broniłam się przed obłożeniem ich styropianem. Nie cierpię tego czegoś i chcę, aby ściany oddychały. Ale nie wiem, jak długo zdołam się jeszcze przed tym wybronić, chyba że znajdę jakąś inną alternatywę!
Myślę o drodze, którą przeszłam. Jaka była.... Trudna... na pewno. Kręta. Wyboista.
Tyle się na niej wydarzyło!
Był śmiech i łzy! I chwile euforii i przerażenie! Determinacja i rozpacz!
Tyle emocji! Jak w operze!
I jak w życiu!
A jednak o żadne z nich nie chciałabym być uboższa!
To podobno droga i to co się na niej wydarza, ważniejsza jest od celu.
Przeznaczenia nie oszukasz.
OdpowiedzUsuńpozdrawiam :)
Pełna podziwu dla Ciebie jestem! Nasz dom był w dużo lepszym stanie technicznym, a przecież nie ominęły mnie chwile zwątpienia. I teraz, kiedy główny nurt remontu pomału zbliża się do końca ( bardzo pomału... ) zaczynam dopiero oddychać pełną piersią. A gdybym była z tym sama? Tak całkiem? No, kurczę, nie wiem.
OdpowiedzUsuńSzacun!
Asia
Jaki piękny post- dzięki:)
OdpowiedzUsuńPiękne, prawdziwe, wzruszające.
OdpowiedzUsuńDzięki za słowa bez patosu, a takie, które poruszają w nas te najcieńsze struny.
Dzięki, że jesteś.
Uściski
PS.
imponują nam Twoje gliniane perypetie i tak pomyśleliśmy, że może odważysz się na ocieplanie ścian słomą? Jak drzewiej robiono?
Inna alternatywą może być ( nie pamiętamy, jak to się fachowo nazywa) ocieplenie masą papierową - czytaliśmy o firmach, które natryskują ściany taką makulaturową papką. Podobno nawet taniej niż wełna to wychodzi.
Chuchamy ciepełkiem w Twoje zmarznięte dłonie :D
Aż westchnęłam ...
OdpowiedzUsuńChyba nie znam nikogo, kto podołałby tej drodze sam, tak jak Ty.
I jeszcze jedna rzecz mi się narzuca - rozczarowana, a może nawet i oszukana przez fachowców, nie zacięłaś się w samotności. Potrafiłaś zaufać dwóm ludziom, którym może nie zaufałby nikt inny. I to właśnie oni okazali się najlepszymi towarzyszami w tej drodze ... To wspaniała lekcja dla obu stron.
Pozdrawiam serdecznie i życzę szczęścia!
ps. nasz nie ocieplony dom, z nagiej cegły, ogrzewa się bez trudu do 20 tu kilku stopni, w czasie mrozów. Kluczem była zmiana okien i ocieplenie stropu. No i oczywiście wydajny system ogrzewania, którym u nas jest chamskie c.o.
Jesteś niesamowitą kobietą , chylę czoła :)
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam Ilona
dlatego właśnie musiałam Cię wyróżnić. Niesamowita jesteś, też mieliśmy wiele perypetii z domem i wciąż mamy, ale nasz dom był podobnie jak dom Asi i Wojtka w dużo lepszym stanie, a i tak dał się we znaki i wciąż robi nam psikusy. Cieszę się, że udało Ci się doprowadzić dom do takiego stanu, że możesz w nim normalnie mieszkać. My mieszkaliśmy bez łazienki miesiąc, nasi najbliżsi sąsiedzi koło dwóch lat i wiem jakie to niefajne. Zresztą w naszej wsi w ogóle ludzie nie mają wody w kranach, a na całą wieś jest tylko jedna studnia. Życzę Ci powodzenia i mam nadzieję, że Wszystko co najgorsze masz już za sobą!
OdpowiedzUsuńA może to nie koniec Twojej drogi, dzielna Kobieto? Najważniejsze, to móc obejrzeć się za siebie i nie żałować żadnego kroku.
OdpowiedzUsuńDobre myśli ślę, nieustająco ;)
Droga to długa, wyboista, ale jaka piękna! To dobra, sensowna droga.... mam głębokie przekonanie że to Twoja droga do szczęścia i spełnienia, za co mocno kciuki trzymam :D
OdpowiedzUsuńI ja też... aż westchnęłam Kochani... i wzruszyłam się Waszymi słowami!
OdpowiedzUsuńTyle w nich serca, ciepła i dobrej energii!
Wspieraliście mnie przez ten cały czas i nie macie nawet pojęcia, jak bardzo było to dla mnie WAŻNE... w tej mojej drodze!
Nigdy Wam tego nie zapomnę.
Najgorsze mam już za sobą, a o ociepleniu będę w długie, zimowe wieczory mysleć.
Uściski posyłam.
czytając Twój piękny post, tak jakbym po trosze czytała o naszej drodze. Z tym,że nasza ciągle trwa :)i chyba szybko nie zdecydujemy się na ostateczne opuszczenie metropolii (na razie). Dużo przeszłaś ze swoim domem - podziwiam Cię i życzę spokojnych dni,pełnych radości :) !
OdpowiedzUsuńPamiętam Twoją drogę, od początku, Dzielna Amelio; pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńNisko chylę głowę Odważna Dzielna Kobieto!
OdpowiedzUsuńPiękny post, słowa z serca płynące, słodkie i gorzkie, prawdziwe.
My jesteśmy dalecy od skansenu, kochamy wszystko co prawdziwie stare w siedlisku, ale chcemy żyć komfortowo, okna plastikowe, Domek Ogrodnika (to był jakiś budynek gospodarczy) ocieplany wełną od środka, łazienka; stara chata jest ciepła, ale stropy trza nowe, dach ... wszystko przed nami, ale bez pośpiechu, bo Domek Ogrodnika to cieplutki i bardzo przyjemny domek, trochę jak z bajki.
Kiedyś przypadkiem trafiłam na Twego bloga, chłonęłam z wypiekami początki Twej drogi, ale wraz z laptopem zniknął mi Twój blog. Cieszę się, że Cię w tej blogosferze odnalazłam na nowo.
Uściski serdreczne
Kyja,
OdpowiedzUsuńkazdy z nas ma swoja Drogę...
życzę wiele radości w jej odkrywaniu!
Uściski posyłam!
Mario,
dzielnie mi towarzyszysz, Kochana przez cały czas tej mojej drogi... Dziekuję Ci za to!
I wszystkiego dobrego.
Jolando,
Twój blog Jolando też odnalazłam wśród wielu innych i również z wypiekami na twarzy go chłonęłam... choć prawie nie komentowałam... z braku czasu raczej.
Ale zrobił na mnie wrażenie i wszystko dobrze zapamiętałam.Zarówno uroczy Domek Ogrodnika jak i Twoją miłość do tego niezwykłego miejsca.
Więc cieszmy się naszymi magicznymi miejscami i bądżmy wdzięczne za to, że zostały nam przez los podarowane!
Serdecznie pozdrawiam.
Spokojnych Świąt, Amelio, radości i pomyślności w Nowym Roku; pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńWesołych świąt Amelio.
OdpowiedzUsuńI zdrowych.
I rodzinnych.
I spełnienia.
Spokojnych i radosnych Świąt życzę.
OdpowiedzUsuńCIEPŁYCH Świąt Bożego Narodzenia !!! I duuużżoo sił na dokończenie domu w Nowym Roku :-)))
OdpowiedzUsuńAnia B.
To właśnie znaczy: "chcieć, to móc!"
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Kordian
z zapałem śledzę Pani bloga i wierzę że i ja znajdę tą swoją chatę która gdzieś tam na mnie czeka, na razie jesteśmy jeszcze w Irlandii.
OdpowiedzUsuńPomyślności i spełnienia marzeń w nadchodzącym roku życzy Klaudia
www.sielskieklimaty.blogspot.com
www.canvasandpebbles.blogspot.com
Jestem pełna uznania!
OdpowiedzUsuńco tu gadać - to piękna sprawa, umieć realizować swoje marzenia, ba - umieć je mieć:)
Życzę udanego 2013:)
Przeczytałam TWOJEGO bloga i pooodziiiwiam CIĘ!!!!!!POWODZENIA i serdeczne pozdrowionka.
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam i jestem pełna uznania za wytrwałość ,za marzenia za upór,za siłę ,za wszystko.Powodzenia.
OdpowiedzUsuńTrafiłem tu przypadkowo... przeczytałem twoje słowa dwukrotnie z zapartym tchem.
OdpowiedzUsuńTak przejmująco prawdziwa jesteś w tym co piszesz że aż ciarki przechodzą po plecach.
...poczułem się trochę zawstydzonym facetem, ale też nabrałem przekonania że warto, warto budować swój własny świat tak jak chcemy go widzieć.
Dziękuję!