"Podróż na tysiąc mil rozpoczyna się od pierwszego kroku"

21.12.2017

Był sobie Brzydal. Opowieść Wigilijna.




Lubię Wigilijne Opowieści... bo mają w sobie jakąś magię, niosą nadzieję i zwykle kończą się pomyślnie.
Chodż moja będzie nieco inna.  Ale też z Happy Endem
 Posłuchajcie.

Był grudniowy dzień. Jechalam do pobliskiego K. po świąteczne zakupy. Dzień był ponury i ciemny. Po opustoszałych ulicach miasteczka hulał zimny wiatr i zacinał deszcz.
Nic, zupełnie nic, nie przypominało grudnia i tej jego przedświątecznej atmosfery, nie mówiąc już o śniegu, który zawsze sprawia, że święta nabierają bajkowego klimatu.
No cóż trudno, postanowiłam pospieszyć się i wracać jak najszybciej do domu.

Deszcz przemienił się szybko w mżawkę, która zapowiadała się na dłużej. Przemarznięta i zniechęcona, wracałam do auta, które stało pomiędzy kilkoma niewysokimi blokami.

Nagle dobiegło mnie jakieś przejmujące wołanie. Głos był tak żałosny, że przeszył mnie na wylot.Odwróciłam się i spojrzałam w stronę, z której dochodził. W bramie siedział  kot. A raczej jego żałosne wspomnienie. Z przerażeniem patrzyłam na to stworzenie, w życiu nie widziałam czegoś tak obrzydliwego.
Kot byl prawie calkowicie bez sierści, a tylko w niektórych miejscach sterczaly jej resztki, pokrwawione i pozlepiane. Z pyszczka ciekła mu ślina, był przerażliwie chudy i wynędznialy.

W zasadzie,należało się odwrócić i odejść i to jak najszybciej. A jednak stałam jakby wrośnieta w ziemię, nie mogąc wzroku oderwać od tej kupki kociego nieszczęścia. Jakaś niewidzialna siła trzymała mnie w tym miejscu, każąc patrzeć  na to brzydactwo. Brzydal, pomyślałam, brrr... ależ Brzydal!
 Nic dziwnego, że ludzie  mijali go obojętnie, bo i  któż też spojrzy na takie brzydactwo, a nawet jeśli  spojrzy, to zaraz, odwróci się ze wstrętem i odejdzie.

Znów odeszłam, ale za chwilę wrócilam... i tak z kilka razy. Coś... nie pozwalało mi odejść.

W końcu wyciagnęłam z torby puszkę z kocim jedzeniem dla moich kotów i wyłożyłam ją na miseczkę, która stała nieopodal, pomiędzy drzewami.
Znałam to miejsce i wiedziałam, że  mieszkają tam bezpańskie koty, które ludzie dokarmiają. Wszystkie były jednak w miarę zadbane. A to brzydactwo, nie wiadomo skąd się wzięło i było tak odrażające!
Stalam jak zahipnotyzowana i patrzyłam jak Brzydal wcina puszkowe jedzenie.

Wróciłam do domu i o wszystkim zapomniałam.
 Dopiero w nocy, Brzydal przyszedł do mnie. Był tak żałosny, opuszczony, pewnie chory, że następnego dnia, nie zastanawiając się ani chwili, wsiadłam w samochód i pojechałam ponownie do K.

Miałam ze sobą transporter i zamierzałam zawieżć Brzydala do veta, przynajmniej tyle chciałam dla niego zrobić.  Z torbą pełną kociego jedzenia i bijącym sercem wysiadlam w znajomym miejscu. Niestety Brzydala nie bylo.
Czekałam, chodziłam, nawoływałam  i.... nic. Nie ma. Wyrzucilam jedzenie na  miseczkę i postanowilam przyjechać raz jeszcze. Ale i potem też go nie było.
Odjechałam zrezygnowana, zmarznięta i zniechęcona.

I na tym właściwie, ta opowieść się kończy.
I pewnie pomyślicie... a cóż to za opowieść... gdzie tu nadzieja... gdzie Happy End?!

 A jednak wierzcie mi, że i ta historia ma pomyślne zakończenie.

Bo pomimo... że odjechałam, to jednak koci transporter pozostał w moim bagażniku, gotowy  do następnego spotkania... może z tym, a może z innym Brzydalem, który stanie na mojej drodze.
Bo przecież takich brzydali...  pełno na tym świecie, wystarczy się rozejrzeć, wystarczy usłyszeć czyjeś wolanie, wystarczy nie odwrócić się z obojętnością.
Bo to właśnie ta obojętność najbardziej boli. Gdy ktoś czuje,że cały świat o nim zapomniał.

I to nic, że święta się skończą, choć to właśnie one, te ciepłe grudniowe dni, jedyne w roku, tak pełne magii i niezwykłego piękna.... otwierają ludzkie serca.
I to jest w nich najpiękniejsze.

Bo przecież Aniołem można stać się zawsze. Nawet dla...  jakiegoś Brzydala, o którym cały świat zapomniał.

I tym pozytywnym akcentem, kończy się moja Opowieść Wigilijna.

 

A Wam Kochani, w te nadchodzące święta, życzę Anielskich spotkań,
dużo miłości,wspaniałych prezentów darowanych z głębi serca
 i prawdziwie rodzinnej, ciepłej atmosfery

Ściskam
Wasza Amelia
 








13.12.2017

Grudniowo.

Czas tak szybko płynie, że aż nie sposób jest niekiedy nadążyć za wszystkim. A gdy pisze się tak  sporadycznie, jak ja, a potem patrzy się na swój ostatni wpis... to cóż, można jedynie westchąć i zadumać się głęboko nad upływem czasu.

I tak oto... niewiadomo jak i kiedy, nastał grudzień. Jeden z tych, najradośniejszych miesięcy w roku, z racji swoich świąt.Witam go zawsze z ulgą, gdyż wraz z jego nastaniem robi się dużo przyjemniej na sercu i duszy. A gdy w powietrzu zaczyna unosić się ten cudowny zapach cynamonowych pierniczków... to wtedy, już napewno wiadomo, że święta tuż tuż.

Ale tegoroczny grudzień był zupełnie inny. A zamiast zapachu cynamonowych pierniczków, w moim  powietrzu unosił się zapach... hmm... budowlanych materiałów, farby, wapna... i tych wszystkich okropności, które tak niespodziewanie wdarły się w moje życie przed laty i pozostały w nim już na dobre.I choć to już tyle lat upłynęło od pierwszych zmagań ze stuletnią chatą... to ja nadal i wciąż remontuję.

Od lutego trwał remont góry domu, który zdawał się nie mieć końca. I wierzcie mi, że nawet nie miałabym już siły, ani nawet ochoty pisać o tym wszystkim, bo każdy remont to przecież zawsze te same zmagania, to ogrom pracy, chwile załamania i zwątpienia, których ma sie niekiedy serdecznie dosyć. I zawsze towarzyszą temu te same słowa, że to już ostatni raz... i że nigdy więcej.

Ale potem, gdy spojrzy się na efekt końcowy własnej pracy... wtedy wszystkie trudy i chwile zwątpienia odchodzą w zapomnienie.

Ale tym razem, efekt końcowy nawet i mnie samą zaskoczył, tym bardziej, iż dzialałam intuicyjnie, bez żadnego planu, mając jedynie mglistą wizję. Góra wydawała mi się niewielka, gdyż skracały ją znacznie duże skosy, a nawet mówiono mi, że to niemozliwe, aby cokolwiek tam powstało, chyba że zostaną podniesione ściany. Nie chciałam tego robić, aby nie psuć pięknej bryły domu, nikogo też nie słuchałam, jak zwykle, zdałam się na swój wewnętrzny głos. Miałam nadzieję, że uda mi się chociaż  jedno pomieszczenie wykreować. Udało zrobić się aż trzy plus  łazienkę, a więc wszystko przeszło moje najśmielsze oczekiwania.
Tak więc i tym razem moja intuicja, mój wewnętrzny drogowskaz mnie nie zawiódł.

I oto efekt końcowy.






 
Dzięki rozbudowaniu góry,będę mogła spełnić swoje kolejne marzenie.
Otworzyć dom i zacząć dzielić się tym pięknym miejscem z innymi.

Serdecznie pozdrawiam
Wasza Amelia