Na poczatek beda Podziekowania. Podziekowania za to, moi Kochani, ze w ogole w te moje skromne progi zagladacie. Samo zagladanie, jest juz bardzo cenne. A jesli dochodza do tego slowa, zwykle cieple i serdeczne, to niezwykle cieszy.
Wlasnie minal rok od momentu, gdy zaczelam pisac swojego bloga. Tak, to juz rok i az sama sie zdziwilam, ze tak to szybko zlecialo.
Rok z Wami. Rok z tymi wszystkimi Wspanialymi Ludzmi, ktorych dzieki mojemu blogowi mialam szczescie spotkac.
Rok pelen wspanialych... SPOTKAN. Rok pelen cieplych i niezwykle serdecznych slow.
Rok pelen zyczliwych i wspierajacych mysli, ktorre wysylaliscie, nawet jesli podswiadomie... to i tak one zawsze do mnie trafialy, dodajac sily i wytrwalosci.
Sily do walki. Bo remont starego domu to ustawiczna walka. Walka z przeciwnosciami losu, ktore pietrza sie i ktorych nigdy dosyc. To ciagly i ustawiczny wiatr w oczy. Ten, kto tego doswiadczyl, wie doskonale, co mam na mysli. I dlatego wsparcie zyczliwych osob w obliczu "nieustannych upadkow" i w obliczu ciaglej "utraty ducha" jest tak bardzo cenne.
A ja wlasnie dzieki Wam doswiadczalam tego wszystkiego, przez ten caly rok... czytajac Wasze slowa, odbierajac pozytywne mysli i wstepujac na Wasze blogi, ktore sa przeciez jak otwarta ksiazka. Kazda inna i kazda jakze niepowtarzalna i piekna.
Ksiazka, ktora otwiera sie z zapartym tchem... czyta... odklada na bok i czeka na ciag dalszy...
Dlatego w ten moj taki maly... jubileusz, dziekuje Wam przede wszystkim za to, ze.... JESTESCIE... i prosze o dalsze wsparcie... bo walka wkrotce znow sie zacznie. Bo to nie jest przeciez koniec... i jeszcze wiele przeciwnosci losu przede mna, zeby dojsc do celu... ale nikt tez nie obiecywal, ze bedzie latwo.
Wiec ten moj maly jubileusz, o ktorym w natloku codziennych zdarzen... zupelnie zapomnialam... a ktory jednak o mnie nie zapomnial i dal o sobie w jakichs sposob znac... byc moze tym oto wlasnie... jeszcze jednym... moze tym jubileuszowym... SPOTKANIEM?!
Spotkaniem, o ktorym chcialam opowiedziec...
A bylo tak:
Ktoregos dnia, gdzies tak przed tygodniem pojechalam do oddalonego o jakies sto kilometrow S.
W drodze od dworca do celu mojej podrozy, minelam niewielki sklepik izoteryczny. Przez chwile stalam przed wystawa, po czym weszlam do srodka. Ogladalam wiszace na scianie kamienie, szukajac wsrod nich swojego i wtedy wlasnie, tak jakby przypadkiem... zobaczylam... Jego.
Stal oparty o lade... jakby nigdy nic... ale tak, jakby na mnie czekal.
Cos niezwykle pieknego i nieziemskiego bylo w jego calej postaci... w spuszczonym wzroku... w splecionych dloniach. Cos, co nie pozwalalo mi oderwac od niego oczu.
Trzymajac w reku kamien, ktory podala mi sprzedawczyni... czulam przez caly czas Jego wzrok na sobie, choc oczy mial spuszczone. Z ociaganiem wyszlam ze sklepu.
Szlam... ale wlasciwie, to mialam wrazenie, ze stoje w miejcsu. Krecilam sie w kolko, podazajac wciaz tymi samymi ulicami. Dziwne, pomyslalam. Jakas niewidzialna sila ciagnela mnie do tylu.
W koncu zawrocilam. Szybko, prawie biegiem podazalam w kierunku sklepu. Gdy weszlam... On stal wciaz w tym samym miejscu... przy ladzie, jakby czekajac na mnie.
Pani wcale nie zdziwila sie, widzac mnie ponownie. Wiedzialam, ze pani wroci, odrzekla z usmiechem. Tak w moim zyciu... tyle sie dzieje... musialam wrocic, odrzeklam, nie wiedzac czemu.
Spojrzalam na Niego i poczulam... ze musze go miec. Jest taki piekny. Taki pelen spokoju. A ja wciaz nie moge sie na Niego napatrzec. I ten niezwykly blask, ktory od Niego bije. I juz zobaczylam Go na swojej bialej scianie.... w slonecznej poswiacie... Wiedzialam juz, ze nie zaznam spokoju, dopoki... dopoki...
Nie zastanawiajac sie dluzej, wylozylam na lade ostatnie pieniadze i z ulga wzielam go delikatnie w obie rece... jak cos bardzo drogocennego... jak figurke z porcelany, bojac sie, ze przy najmniejszym ruchu moze sie rozleciec... bedac tak niezwykle delikatna i krucha.
Czulam jak sie usmiecha... patrzac na mnie spod spuszczonych powiek.
Byl prawie mojego wzrostu. Blekitno-zloty. O anielskim wyrazie twarzy. Wlasciwym jedynie Aniolom.
A potem szlismy tak razem przez miasto. Blekitny Aniol i ja. Widok przedstawialismy z pewnoscia niecodzienny. Kobieta i Aniol. W samym srodku miasta. Dosc dziwny widok. Niektorzy przystawali, patrzac na nas. A on usmiechal sie tylko tym swoim anielskim usmiechem.
Do calego swiata.
I gdy stanal juz na bialej scianie, dostal imie - Kamael. To Aniol do zadan specjalnych. Aniol od spelniania marzen. Aniol od cudow.
Moj... jubileuszowy prezent.... niezwykly... na moja nowa droge zycia?!
Oto On.