"Podróż na tysiąc mil rozpoczyna się od pierwszego kroku"

22.06.2016

Pogodowe emocje.

Remontowe emocje, to nie tylko remontowo - budowlane emocje , ale też pogodowe.
Pogoda bowiem, to jeden z najważniejszych czynników, od którego zależy cały postęp i efektywność prac.
I to też cała gama emocji, które się z tym wiążą.
Najgorszy ze wszystkich jest deszcz,  bo wtedy plac budowy zamienia się w wartką rzekę, a w najlepszym wypadku w niewielki strumień, a prace stoją w miejscu. Burza z piorunami też rzadko bywa przyjemna. Wiatry bywają też niemałym utrudnieniem, gdyż mogą pozrywać poszczególne części dachu. No i w końcu upał, w sumie najlepszy z tego wszystkiego, ale gdy żar leje się z nieba, to i nie sposób pracować! 
Uffff....i jak to wytrzymać!!!

Czyli krótko mówiąc, budowlane poczynania to... cała gama niekończących się przygód, próba silnych nerwów i jedna wielka niewiadoma!

Tak więc po ostatnich pogodowych emocjach, które i tak ograniczyły się jedynie do ulewnego deszczu, po którym to obórka gruntownie się umyła, oczyściła i odnowiła wewnętrznie, a ja... przeżywając to wszystko, co przeżyłam... pewnie wraz z nią! Czyli nastapiła odnowa całkowita i kompletna!

A po dwóch kolejnych słonecznych dniach, gdy wszystko ładnie sobie poschło, wczoraj upał niemiłosierny, tak że majstry po nakryciu połowy dachu folią i przybiciu łat, już wczesnym popołudniem zeszli z budowy, bo na dachu nie dało się wytrzymać.

A dziś od rana deszcz. I znów leje się do środka. A co wyschnie, to znów zostaje zalane!
A potem znów... słońce i  w końcu prace na dachu ruszają z miejsca...

 


  I tak przez dwa dni udało się ledwie pół dachu nakryć...!?

 

Dzisiaj znów deszcz... potem słońce i tak w kółko. Uffff... bez mocnych nerwów...  nie uda się tego wszystkiego przeżyć!!!

A Rusałka przy pogodowej karuzeli,  wciąż rozstawia i składa swoje sztalugi z tyłu na łące... będzie artystycznie nieco działać, jak pogoda się oczywiście unormuje. A póki co, zbiera polne kwiaty i układa je w letnie bukiety... Wszak to już lato się zaczęło!











17.06.2016

Oborowych emocji ciąg dalszy...

Wczoraj przy pięknej pogodzie od rana trwały prace w budynku. Zostały dosztukowywane i wymieniane zmurszałe krokwie, a tam gdzie już nic nie dało się zrobić, wstawione nowe, niektóre z nich były w naprawdę opłakanym stanie i jedynie wisiały na przysłowiowym "włosku".
A tak wyglądały niektóre z nich

 

 

 Kawałek muru, który runął został ponownie wymurowany i wszystko się trzyma.




A tutaj zostaje spuszczony na dół na linach mój "zabytek"... jeden z majstrów stoi na dole i za racji swej niczego sobie tuszy ma go łapać, a my z Rusałką dzielnie dopingujemy...


Cała akcja pomyślnie się udała i  zabytek w całości wylądował na dole


 I nowy strop, jeszcze niekompletny

 Krokwie wszystkie zostały wymienione i powstawiane nowe, tam gdzie już nic uratować się nie dało...
I tak wyglądał staruszek wczoraj...


A dzisiaj od rana ulewa przeokropna, burza z piorunami, wicher. Więc i pracy nie było. Z przerażeniem patrzyłam na lejące się strumienie deszczu, w oborze wszystko pływa niczym w rzece, wszędzie pełno wody..  katastrofa jednym słowem! I znów emocje siegające zenitu!
Ale jutro na szczęście, jak to zwykle po burzy,  ma być słońce!


15.06.2016

Remontowe emocje!

Remontowe emocje to... emocje sięgające zenitu! To nagłe zwroty wypadków... to załamania nerwowe... to płacz i zgrzytanie zębów... to decyzje, które należy podjąć  błyskawicznie, aby chwilę potem znów je  obalać i podejmować kolejne... to brud pod połamanymi paznokciami... to chwile euforii  i łzy w jednym.... to emocje, których nie da się opisać, a które jedynie można przeżyć!
I to w końcu, twarda, bez żadnych znieczuleń, szkoła życia... a wszystkiemu trzeba dać radę, podołać setkom rzeczy niemożliwych... bo skoro, już się raz weszło do tej rzeki, to nie ma odwrotu... i trzeba brnąć dalej, bo przecież wszystko zaczyna się od.... pierwszego kroku.!

I tak wczorajszego ranka, gdy czekałam na majstra, który miał przedstawić dalszy kosztorys remontu drugiej części obory, targały mną wszystkie z możliwych uczuć, a ja sama trzęsłam się jak galareta.
Nie miałam bowiem wielkiej nadziei na wyremontowanie tej drugiej cześci, gdyż  moje finanse stały się już bardzo nadwyrężone, więc z ciężkim sercem myślałam, że czeka mnie rychłe wyburzanie.

Rusałka, która już nią pewnie pozostanie,  pląsała sobie radosna jak skowronek po porannej rosie, bo odkąd z kompletnie wypalonej pani menadżer przeistoczyła sie w leśną rusałkę, a komórkę wrzuciła głęboko do szuflady, a eleganckie garsonki i śliczne pantofelki rozdała ubogim... i zakosztowała w chodzeniu boso, mówiąc, że to jest jedyne i  prawdziwe wyzwolenie!

Tak więc czekałyśmy sobie obie na majstra, ona boso ja, aby bardziej dystyngowanie wyglądać obuta w gumiaki, ukladająca w głowie ważną i przekonywująca przemowę, która potem i tak okazała sie zbędna.

Majster podjechał  punktualnie swoim wysłużonym busikiem. I objaśnił jakie będą koszty materiałów, które ku mojemu zdziwieniu  okazały się dużo mniejsze, niż przewidywałam, ale o robociznę bałam się nawet zapytać. Więc on sam, z nieśmiałym uśmiechem powiedział, żebym się nie martwiła, bo on dużo nie weżmie...  tylko... trzy tysiące i ... czy ja się zgadzam?!!

Straciłam glos, myśląc że się przesłyszalam! Za dosztukowanie wieżby, położenie stropu, łat, wstawienie dwóch okien dachowych, uzyskanych za bezcen,  blachy.... tylko tyle?! Dwa razy się pytałam, a  Rusałka raz, widząc moją zupełną konsternację!

A potem, gdy już się upewniłam, że to wszystko prawda, i że moje finanse, co najważniejsze wystarczą, nastąpiła nieopisana chwila szczęścia....i  chciałam rzucić się mojemu majstruniowi kochanemu do stóp, ale nie śmiąc, poslałam mu jedynie promienny uśmiech, mówiąc,  to do dzieła!!!

A potem przez cały już dzień, rozpierała mnie radość, gdy patrzyłam na moją uratowaną jakimś cudem obórkę, myśląc, że tu naprawdę jakieś... nadprzyrodzone siły działają, bo to wszystko zdaje się być niemożliwe!

 Pamiętam przecież, jak wzywałam kolejnych fachowców, aby oszacowali cenowo robociznę dachu, a ich ceny były zawrotne, a gdy w końcu jeden podał mi jakąś kosmiczną cenę, pamiętam jak zagotowałam się w środku, a psy wyczuwając mój stan zawarczały grożnie, czekając tylko na mój sygnał, a paniczek widząc co się święci, poszedł  jak zmyty!
Ale ja, straciłam resztę nadzieji na ratunek tego budynku. I potem nagle, jak grom z jasnego nieba pojawił się u mnie... mój majstrunio! Człowiek rzetelny, ucziwy, który, mając jedynie dwóch pomocników, sam  wszystko robi, nie zasypując mnie pytaniami, nie wymądrzając się, jak to robili inni.... tylko po prostu uczciwie pracując.

I czy to nie cud?!!
Przecież takich ludzi, się już naprawdę nie spotyka! Wiem co przeżywałam z poprzednimi fachowcami, jaka to była udręka, jak mi wmawiali, że nic nie wiem, mówiąc że jestem laikiem... a oni fachowcami od zarania dziejów, więc co ja tam do nich?!  I jak potem a właściwie do dziś dnia poprawiam po nich wszystko co zrobili, a właściwie to spartaczyli!  I jak miałam ochotę pomordować ich wszystkich własnymi rękoma?!
I jaka szkoda,że Maksa wtedy nie bylo!

A teraz, jest zupełnie inaczej, jaki spokój, zaufanie, psy spokojne, przyjażnie patrzą na majstra... a mój majstrunio to człowiek diament! I takich ludzi, takich fachowców powinno się... klonować... dawać za przykład... pokazywać publicznie!

I tak oto zaczęły  się prace w drugiej części obory. Wczoraj był przestój z racji deszczu, a dzisiaj przy pięknej pogodzie prace toczą się dalej...


Zostało wstawione nadproże i wypełnione najgorsze z pęknięć


 


 I zaczęło się wymienianie i dosztukowywanie belek stropowych, majster wszystko robi sam, pomocnicy są jedynie... od podaj, przynieś, pozamiataj... 


A na budowie zostałyśmy tymczasem same, oraz  psy, które dzielnie nam towarzyszą, mając na wszystko baczenie,  J. już nas opuścił, z żalem,wracając do swoich miastowych obowiązków.
Ale gdyby ktoś zechciał przyjechać, wesprzeć słowem, lub czynem to zapraszam!



A potem była burza z piorunami, potoki deszczu potworzyły malownicze strumienie, pół obory zostało  zalane... i na koniec runęło kawałek ściany...uffff...!!! 
I  to się nazywa prawdziwa budowa i samo życie, jak stwierdził  majstrunio!


 

11.06.2016

Posiłki.

I w końcu doczekałam się, nadeszły posiłki!   Z zagranicznych podróży wróciła pomieszkująca u mnie była pani menadżer M. oraz jej znajomy J.  Zapowiedziany wolontariusz, odłożył swój przyjazd na póżniejszy termin.
 Jestem więc przeszczęśliwa!!!  Nareszcie mam wsparcie psychiczne i fizyczne, jako że J. zauroczony moim dziewiczo zachaszczonym ogrodem, od razu złapał za kosę i zabrał się do koszenia, co przypomniało mu z rozrzewnieniem jego własne wiejsko-sielskie  dzieciństwo. A M, która właśnie porzuciła miasto oraz cudowną, wspaniałą pracę....i zaszyła się u mnie, w leśnej głuszy, aby w ciszy i spokoju zastanawiać się nad dalszym swoim losem, z radością zabrała się za sortowanie kamieni!

I gdy wczoraj moi  majstrowie ujrzeli bosonogą Rusałkę z rozwianym włosem... aż oddechy im zamarły na chwilę. Ale bardzo grzecznie pokłonili się M. i nawet poczynili gest, aby wycałować ją po rękach, czego jednak nie uczynili, przepraszając, że ręce trochę brudne. A potem, jak zauważyłam, fakt ten nader korzystnie wpłynął  na ich pracę, nie żeby przedtem się obijali, co to, to nie, bo majstrów mam tym razem naprawdę dobrych... ale, jakby jakiś większy zapał ich ogarnął, gdy od czasu do czasu mogli sobie tak pospoglądać z góry na bosonogą rusałkę i powzdychać chociażby!
Tak więc jeszcze jedno spostrzeżenie poczyniłam, że warto czasem na czas remontu zapraszać takie miłe osoby, a panowie wtedy z większą ochotą pracują!

Tak więc praca na budowie wre, wszyscy pracują, a ja dziś odpoczywam od robót ziemnych. Zaszywam się w kuchni i  piękę bułeczki śniadaniowe na drugie śniadanie pod czereśnię, spoglądając od czasu do czasu na koszącego z radością J. i sortującą kamienie M... tak jakby nic lepszego w życiu nie mogło ich spotkać... i choć jutro będa pewnie leczyć zakwasy, jak to miastowi, nie nawykli do pracy fizycznej, ale póki co jacy szczęśliwi... ach, jak to dobrze móc sobie odpocząć i popatrzeć jak inni pracują!

A w budynku zostaje tymczasem wstawione jeszcze jedno okno i zaczyna się murowanie brakujących ubytków...


A w środku w jednej części już  posprzątane, powynoszony gruz, deski, belki i etc.




I końcowy efekt



A wponiedziałek majster ma mi przedstawić jakie będą koszty remontu drugiej części... ufff... dobrze,że  posiłki są, więc jakoś to przeżyję?!
I miłego weekendu życzę.

8.06.2016

Remontowe zwątpienia...

I są takie dni, jak właśnie ten... gdy mam wszystkiego dość! A w głowie pojawia się pytanie... po co mi to wszystko?! I zamiast odpoczywać sobie pod jabłonką na hamaku... albo pojechać w ciepłe kraje... i wygrzewać się pod palmami... albo przynajmniej udać się w polskie góry, bo już wieki tam nie bylam.... to ja zmagam się z kolejnym budynkiem, z kolejnym remontem... i to na dodatek trzykrotnie większym od poprzedniego, który jeszcze na dodatek w każdej chwili grozi zawaleniem?!

No nie wiem... czy to był dobry pomysł, porywać się na ten remont i to jeszcze samej?!
Dobrze chociaż, że majstry wyrozumiali... o nic nie pytają, robią swoje, wiedząc, że ja i tak niewiele wiem. Bo poprzedni to stale pytali, nie dając spokoju, choć też  wiedzieli, że nie wiem!
To bardzo pocieszające w mojej sytuacji. Dobrych mam majstrów tym razem, udało mi się jakimś cudem  ich wynależć, wśród różnego rodzaju pseudo fachowców, których pełno wszędzie.
No i wciąż czekam na posiłki, których tak bardzo potrzebuję, a które jak na złość się spóżniają.

 Więc nadal pracuję sama, ja na dole, a majstry na górze... odwieczny podział ról damsko-męskich.
Dziś segreguję gliniane kawałki stropu, ładuję je na taczkę i obkładam nimi oraz kamieniami jedną z okragłych grządek ogródka, która już ogródka raczej nie przypomina... a rośnie tu jedynie groszek pnący. Kawałki glinianego stropu są tak ciężkie jak kamienie i po kilku zwiezionych taczkach jestem padnięta!



Dla majstrów nie ma sensu, to co robię. Więc pytają, czy buduję gliniankę... i po co ta słoma, przecież widać, że wszystko mi robaki zjadają!?
Ale mnie się podoba i optycznie wygląda nieżle.

 


A w międzyczasie zostaje rozebrany strop w drugiej części... to widok dla silnych nerwów!


I jedno, najgorsze chyba z wielu pęknięć w tej części budynku...

 

 A tu stan końcowy, połowa dachu pokryta, komin wybudowany i okienko założone.




I na tym dzień się zakończył...uffff!







6.06.2016

Kamienny strop.

I drugi tydzień remontowych zmagań się zaczął. Dzisiaj jest murowany komin, są  kładzione rynny i blacha.

Podczas, gdy majstry pracują na górze, ja działam na dole. Zwożę taczką dachówkę i robię z niej ścieżki wśród zarośniętych niemiłosiernie porzeczek i malin.


 

Panowie widząc moje poczynania, mówią, że to nie tak powinnam zrobić, tylko.... ale, nie słucham, tylko kiwam im ręką i robię dalej swoje. Słońce świeci, wiaterek wieje, więc przyjemnie mi się pracuje nad moimi nietypowymi ścieżkami, z których już się cieszę, bo mój ogród zarasta w tempie zawrotnym...
Aż w końcu któryś z majstrów nie wytrzymuje i schodzi z dachu, aby  mi wytłumaczyć, jak robi się taką ścieżkę...i że trzeba ją wybetonować i etc. Dziękuję grzecznie za dobre rady i robię dalej. To moja lekcja, którą tutaj dostałam tutaj, aby zawsze robić swoje...


 


 



Dachówek mam masę, leżą wszędzie, zrobię z nich dziedziniec wokól obory, tak jak u Rezedy sudeckiej.... i będzie pięknie!



Dochodzi poludnie, upał robi się niemiłosierny, pot spływa z czoła. Majstry robią przerwę śniadaniowo-obiadową w cieniu pod jabłonką, ja też idę za ich przykładem i usadawiam się z psami pod czereśnią.
Sjesta. To już mój codzienny rytuał. Z górki pod czereśnią słyszę, jak wracają do pracy, a potem stuk młotka, a ja z lubością myślę, że jeszcze troszeczkę mogę poleniuchować i wyciągam się błogo na leżaku.

Po południu jedziemy z majstrem do sasiadki, która ma okna dachowe. Okna, są w dobrym stanie, niestety nie pasujące do jej dachu, więc stoją bezużyteczne. Biorę wszystkie trzy, prawie za bezcen. Ładujemy okna do busa i wracamy.
Gdy wracamy kawałek stropu w drugiej części budynku zostaje zwalony. Strop jest gliniany i utworzył kamienną posadzkę i trzeba go rozwalać kilofem. Majstry dziwią się, że glina może być tak twarda jak kamień. A ja  wiedziałam to od dawna, tynkując swój dom i robiąc gliniany strop.


 

 I pamiętam, jak robiłam glinianą zaprawę, a wszyscy wokół pukali się w głowę, mówiąc, że to wszystko odpadnie po miesiącu najdalej... a gdy do glinianej zaprawy wbijałam jajka i dodawałam twarogu na wzmocnienie.... mój pomocnik i sąsiedzi zataczali się ze śmiechu, a potem prawie cała wieś przychodzila zobaczyć, cóż też ta dziwna kobieta robi?! I pytali, kiedy będę dolewać piwa do gliny... to wtedy oni wszyscy przyjdą i będą pomagać, ma się rozumieć, gratis!
I tyle lat już minęło, a mój gliniany strop i gliniane ściany mają się dobrze. A dziś odkryłam kolejny dowód na to, jak wspaniałym materiałem jest glina, i że wszystko może przetrzymać, setki lat trwać, a potem wspaniale wniknąć z powrotem w ziemię, nie pozostawiając żadnych chemicznych odpadów.
To naprawdę niezwykłe!
I myślę ze smutkiem, dlaczego teraz nie buduje sie takich domów, z naturalnych materiałów, jakie są na wyciągnięcie ręki, jakie ziemia rzuca człowiekowi niemal do stóp!?

Tak wyglądają resztki glinianego stropu, który zrzucony z piętra obory, nawet się nie pokruszył.
Jutro go pozbieram i włożę do szklanej gablotkę, jako unikatowy eksponat i pamiątkę z mojej stuletniej obory.


I kawałek blachy już na części domu...


 

Wprawdzie nie tak piękna jak stara dachówka, ale może być...


 


4.06.2016

Remontowe zmagania c.d.

Dziś kolejny pracowity dzień, upał niemiłosierny, żar się z nieba leje. Panowie na dachu, a ja ogarniam co się da i układam dachówkę, której jest ogrom.

I teraz będzie wątek dachówkowy. O tę moją cudną, klimatyczną i bardzo starą dachówkę Issa i  Owca  Rogata tyle się nawalczyły, w swoich komentarzach. Dzięki Wam Dziewczyny, tyle mądrości nakładłyście mi do głowy... a ja, niestety...  wszystko sp.....łam!!! I teraz mogę tylko wyć do księżyca!

I  gdybym ja to wszystko wcześniej wiedziała, pewnie nie stało by się to, co się stało. Cóż, na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że naprawdę bardzo chciałam położyć tą dachówkę... i kilkakrotnie podejmowałam próby przekonania majstrów co do tego, ale oni byli nieprzejednani, argumentując, że stara wiedżba tego nie wytrzyma i że do tego, aby ją położyć potrzebna byłaby nowa konstrukcja.... po czym długo mnie na ten temat instruowali... a ja z uporem mówiłam, że skoro ta dachówka i ta wieżba wytrzymała sto lat, to dlaczego ma dalej nie wytrzymać!?!
Ale tu znów następował nowy wywód, obalający moją tezę... a potem jeszcze inny, a potem wszyscy trzej zaczynali argumentować... czułam się naprawdę kiepsko, nie mając z nikąd wsparcia,  bo jak zwykle, znów jestem z tym "koksem"sama... więc co się dziwić, że panowie, fachmani mnie zakrzyczeli, bo i cóż taka baba jak ja, a w ogóle baba, może wiedzieć!?!
Tak, oczywiście mogłam ich  posłać do wszystkich diabłów!!! Ale, wierzcie mi, że nigdzie tutaj na tym  terenie,  nie znalazłabym fachowców, którzy zechcieliby oczyścić ręcznie tysiące sztuk starej dachówki, aby  potem położyć ją od nowa.... to musieliby być naprawdę jacyś zapaleńcy, którym na sercu leży zachowanie dawnego klimatu. A takowych ja , mimo usilnych starań, nie znalazłam!
A ci moi, są naprawdę w porządku, no i finansowo ok. Więc posłanie ich do wszystkich diabłów nie byłoby dobrym rozwiązaniem, bo wtedy stanęłabym przed jeszcze większym problemem, znalezienia nowej ekipy.

I w końcu... skapitulowałam!!! I będzie... blacha, która niestety już jest, leży sobie spokojnie na podwórku. A ja, czuję się żle, nawet bardzo, tak jak tylko może czuć się człowiek pokonany!

Więc dziś, mimo upału zabrałam się do pracy, w pocie czoła, żeby nie mysleć, zapomnieć, układałam tę nieszczęsną dachówkę, wzdychając i wzdychając nad nią bez końca!
Ech, chyba zdecydowanie nie powinnam brać się do remontów, brak mi zdecydowania, stanowczości i etc.
Pocieszam się,że obora to już moje ostatnie posunięcie!






A dom tymczasem przybrał taki oto wygląd:



W poniedziałek zabieramy się za tą najgorszą, przewidzianą wcześniej do wyburzenia, a teraz do uratowania część... ano zobaczymy, co będzie, jak zdejmiemy strop, co stanie się z murami, czy wytrzymają, bo jest na nich kilka poważnych pęknięć. 

I na koniec jedna bardzo pocieszająca wiadomość, kilka dobrych dusz do mnie przyjedzie.
Tak więc wsparcie, choć spóżnione, ale będzie, ufff...cóż za ulga!


p.s. Przykro mi, ale nie mogę zmienić ustawienia językowego, nie wiem, próbowałam, ale takiej opcji nie mogę u siebie znależć, albo niekumata jestem, czekam więc aż córka przyjedzie i pomoże.
Miłego weekendu życzę!

2.06.2016

Drugie życie obory. c. d.

Trzeci dzień prac się rozpoczął. Pogoda dopisuje, upał nieziemski, ale już na szczęście bez burz i gradobicia.

Mój plan jest taki, aby część budynku, ta najbardziej zagrożona zawaleniem została wyburzona, jest to jakaś jedna trzecia całości. A wtedy będą również mniejsze koszty finansowe, bo przyznam szczerze moje finanse, pozyskane ze sprzedaży kawałka ziemi są bardzo okrojone i starczy jedynie na remont samego dachu.

I ten plan był jeszcze do wczoraj aktualny. Jednak wczoraj, ogarnęły mnie wątpliwości co do wyburzenia znacznej przecież cześci, powstał więc nowy plan, mój i majstra, aby i tę część próbować uratować, robiąc płaski dach i nakrywając go np. papą. Gdyż niestety dachówek nie uda się odzyskać, mimo,że bardzo tego chciałam, to jednak  majster długo przekonywał mnie o tym, w jak bardzo są one złym stanie,aż w końcu uległam... a może zabrakło mi siły przebicia.... nie wiem, jest naprawdę trudno, gdy jest się samemu z takim kolosem... i stanęło w końcu na tym, że kładziemy blachę.

A tak wyglądał budynek wczoraj po zakończeniu prac, na jego połowie jest już położona folia



 Wieczorem długo na niego patrzyłam... na jego zdrowe, mimo upływu lat krokwie i piękną zdrową cegłę... myśląc, że wygladałoby to komicznie, gdyby jedna polowa miała dach, a druga była bez dachu, no i szkoda byłoby niszczyć to naturalne piękno.... myślałam gorączkowo, co robić...






A rano miałam znów nowy plan! Postanowiłam nic nie wyburzać,  nie robić żadnego plaskiego dachu tylko... RATOWAĆ CAŁOŚĆ.... na tyle, na ile będzie to możliwe... a może się uda!
Wszak  już raz się udało, więc liczę, że i teraz los okaże sie bardzo łaskawy... i pozwoli mi ten piękny budynek ocalić...


 


A tutaj gotowy już strop w jednej z części budynku





I nadal totalna demolka, wszędzie, gdzie tylko możliwe... walają się resztki zwalonego stropu i glinianej podbitki


 





Uffff.... i wystarczy na dzisiaj!