I tak oto, od kilku lat, mieszkam, wraz z moją kocio-psią rodziną, w stuletniej chacie. I trudno się dziwić, skoro od dzieciństwa miałam tą wieś, w swoje życie, jakby wpisaną.
I choć od zawsze mieszkałam w mieście, to tak naprawdę, nigdy nie było ono mi bliskie. A ja tęskniłam za wiejskim życiem. I nosiłam tą tęsknotę w sobie, przez długie lata, spychając ją gdzieś do podświadomości, aż w końcu, gdy już dłużej, nie dało się oszukiwać samej siebie, bo dusza coraz bardziej wyła, domagając się wypuszczenia jej na wolność.... opuściłam miasto na dobre.
A potem, zaszyłam się tutaj, w tym domu pod lasem.

Oczywiście, to wszystko nie było takie proste. Bo dom był kompletną ruiną... i należało naprawdę poważnie się zastanowić, albo...odwrócić sie na pięcie i odejść... albo, zrobić to, co moja córka zrobiła, uciec do lasu i tam przepłakać kilka godzin w samotności...!
Ale ja, niczego takiego nie zrobiłam. I pewnie i tu, pomogło wspomnienie wiejskiego domu dziadków i tęsknota za takim właśnie życiem i to przeważyło szalę.
I było też tak, że ten dom nie pozwolił mi odejść. Dziś wiem, że to był misternie uknuty plan. A dom... łasił się do moich stóp, obsypując mnie słodkimi, czereśniami, które tylko wtedy, ten jeden, jedyny raz były dla mnie! Bo, już nigdy potem, nie udało mi sie ich zerwać, a od lat, zjadają je jedynie szpaki.
A ja każdego roku zadaję sobie to samo pytanie, patrząc, jak szpaki pożerają na moich oczach czereśnie... Gdzie były wtedy szpaki?!
A zresztą... i tak naprawdę, to i ja wcale odchodzić nie chciałam. Byłam tak zachwycona zrujnowanym domem i jeszcze bardziej zrujnowaną, choć wyjątkowo piękną oborą, jak również bardzo romantycznym, dziko zarośniętym ogrodem... że wcale, nie zamierzałam tego miejsca opuszczać!
Tak, przyznaję, to był naprawdę bardzo romantyczny widok!

I stało się to, co widocznie pisane mi było. A potem dom, udało mi się jakimś cudem, przywrócić do życia. Tak, to prawda, że miałam wtedy tyle energii, zapału, znajdowałam sie w stanie... jakiejś, niewytłumaczalnej euforii i... mogłam góry przenosić! I to było tak, jakby, ktoś założył mi na oczy... różowe okulary... przez które, wszystko wydawało się... możliwe i takie dziecinnie proste!

To zdjęcie lubię najbardziej. To przez to OKNO zobaczyłam... mój Świat.... jak przez Różowe Okulary!
I tak oto, już piąty rok tutaj jestem.
I kolejna wiosna nadchodzi. I chciałoby się tylko westchnąć...ach, jak ten czas upływa?!
Wydaje się,że to wszystko było wczoraj, a to już lata minęły.
I kończy się kolejna zima, a ja oddycham z ulgą! Zawsze po zimie, czuję ogromną ulgę. Tak, to moje życie tutaj, wciąż bywa trudne, a palenie w centralnym bywa wykańczające. I są chwile, zwłaszcza zimą, gdy zastanawiam się... odejść, czy zostać?!
A potem nadchodzi wiosna. Najpierw taka... zimna, blada, nieprzyjazna... brrr... okropna! A potem, przychodzi taki deszcz... który, jak to pięknie ujęła Gorzka Jagoda.... wszystko obmywa! A po nim cała przyroda odżywa... i człowiek też!
A ziemia robi się taka ciepła, przyjazna... jak matczyna dłoń!
I to jest właśnie ten znak. Znak na niebie i na ziemi... że to już!
A gdy w oddali... ujrzy się kilka żurawi... albo, gdy nad głową, klucz szarych gęsi przeleci... to można nagle poczuć, wzbierajacą w sercu radość!
Tak było właśnie dzisiaj. Gdy, po zimowej "niemocie", w jeszcze ciepłym deszczu, wyszłam przed dom z kilkoma bratkami w dłoniach... i wszystko to, właśnie się wydarzyło!
A ja w oddali zobaczyłam kilka żurawi.... a nad głową przeleciał klucz szarych gęsi... kierując sie ku wodzie. A ciepły deszcz, obmył moją zmęczoną zimową szarugą twarz.
I gdy... włożyłam ręce do wilgotnej ziemi... poczułam nagły przypływ sił i wdzięczność do tej ziemi... bez której pewnie, już i nie umiałabym żyć!

I potwierdziła się stara jak świat prawda, ta którą moja babcia, przed wielu laty powtarzała : " Jak nie wiesz co zrobić, to idż i włóż ręce do ziemi. A ona da ci ukojenie!"
Mądrość tych słów nigdy nie przeminie.
I to było, jak odrodzenie!

I tak oto, kolejna już wiosna zawitała do mojego siedliska...

Moja kocio-psia rodzina ma się dobrze i wciąż się powiększa. Ostatnio przybyła Żabcia, warszawianka bardzo urocza.

Maks stał się prawdziwym gospodarzem. Odkąd, dzięki ogrodzeniu, jest na wolności, nie sypia już wcale w budzie, tylko na progu domu.
Jak prawdziwy gospodarz, który na wszystko, musi mieć oko.

Wandzia, jego prawa ręka, sumiennie wypełnia swoje obowiązki, obszczekując wszystko i wszystkich.
W każdym razie, obydwoje stanowią niezastąpiony zespół!
Koty, jak to koty, wylegują się na kanapach i fotelach, coraz bardziej upodabniając się do leniwców, tak że nawet marcowanie, już je specjalnie nie interesuje!
I jak to zwykle z wiosną bywa, planów znów pełna głowa. Bo, wiadomo, że w takim miejscu, jak moje, praca nigdy się nie kończy!
I na pierwszy plan znów wysuwa się plan ratowania obory. Piszę chyba o tym co roku i ... dalej nic nie robię. A ona, coraz bardziej popada w ruinę.


To wciąż okazały i piękny budynek. Z zewnątrz jeszcze w całkiem dobrym stanie, ale niestety w środku strop coraz bardziej się zapada, aż strach patrzeć i myśleć, że może runąć.
I gdy patrzę na ten wspaniały okaz architektoniczny, prawdziwą Perełkę tamtych czasów... i na tą jej niezłomną wolę trwania, opierania się upływającemu czasowi... wiem, że muszę znależć jakiś sposób, aby ją ratować!
I choć pojęcia nie mam, jak tego dokonać... bywają chwile, że wciąż patrzę na świat przez... różowe okulary i wierzę, że znajdzie się jakiś sposób i uda się, podobnie jak dom, ocalić i ją od zapomnienia,.
Dobrze by było, gdyby dostała drugie życie i jako... Obora Artystyczna, do czego jest jakby stworzona jeszcze długie lata zaistniała.
Życzę Wam Kochani radosnych Świąt
pięknej, ciepłej i takiej, która rozgrzeje
serca i duszę , wiosny!
I choć od zawsze mieszkałam w mieście, to tak naprawdę, nigdy nie było ono mi bliskie. A ja tęskniłam za wiejskim życiem. I nosiłam tą tęsknotę w sobie, przez długie lata, spychając ją gdzieś do podświadomości, aż w końcu, gdy już dłużej, nie dało się oszukiwać samej siebie, bo dusza coraz bardziej wyła, domagając się wypuszczenia jej na wolność.... opuściłam miasto na dobre.
A potem, zaszyłam się tutaj, w tym domu pod lasem.
Oczywiście, to wszystko nie było takie proste. Bo dom był kompletną ruiną... i należało naprawdę poważnie się zastanowić, albo...odwrócić sie na pięcie i odejść... albo, zrobić to, co moja córka zrobiła, uciec do lasu i tam przepłakać kilka godzin w samotności...!
Ale ja, niczego takiego nie zrobiłam. I pewnie i tu, pomogło wspomnienie wiejskiego domu dziadków i tęsknota za takim właśnie życiem i to przeważyło szalę.
I było też tak, że ten dom nie pozwolił mi odejść. Dziś wiem, że to był misternie uknuty plan. A dom... łasił się do moich stóp, obsypując mnie słodkimi, czereśniami, które tylko wtedy, ten jeden, jedyny raz były dla mnie! Bo, już nigdy potem, nie udało mi sie ich zerwać, a od lat, zjadają je jedynie szpaki.
A ja każdego roku zadaję sobie to samo pytanie, patrząc, jak szpaki pożerają na moich oczach czereśnie... Gdzie były wtedy szpaki?!
A zresztą... i tak naprawdę, to i ja wcale odchodzić nie chciałam. Byłam tak zachwycona zrujnowanym domem i jeszcze bardziej zrujnowaną, choć wyjątkowo piękną oborą, jak również bardzo romantycznym, dziko zarośniętym ogrodem... że wcale, nie zamierzałam tego miejsca opuszczać!
Tak, przyznaję, to był naprawdę bardzo romantyczny widok!
I stało się to, co widocznie pisane mi było. A potem dom, udało mi się jakimś cudem, przywrócić do życia. Tak, to prawda, że miałam wtedy tyle energii, zapału, znajdowałam sie w stanie... jakiejś, niewytłumaczalnej euforii i... mogłam góry przenosić! I to było tak, jakby, ktoś założył mi na oczy... różowe okulary... przez które, wszystko wydawało się... możliwe i takie dziecinnie proste!
To zdjęcie lubię najbardziej. To przez to OKNO zobaczyłam... mój Świat.... jak przez Różowe Okulary!
I tak oto, już piąty rok tutaj jestem.
I kolejna wiosna nadchodzi. I chciałoby się tylko westchnąć...ach, jak ten czas upływa?!
Wydaje się,że to wszystko było wczoraj, a to już lata minęły.
I kończy się kolejna zima, a ja oddycham z ulgą! Zawsze po zimie, czuję ogromną ulgę. Tak, to moje życie tutaj, wciąż bywa trudne, a palenie w centralnym bywa wykańczające. I są chwile, zwłaszcza zimą, gdy zastanawiam się... odejść, czy zostać?!
A potem nadchodzi wiosna. Najpierw taka... zimna, blada, nieprzyjazna... brrr... okropna! A potem, przychodzi taki deszcz... który, jak to pięknie ujęła Gorzka Jagoda.... wszystko obmywa! A po nim cała przyroda odżywa... i człowiek też!
A ziemia robi się taka ciepła, przyjazna... jak matczyna dłoń!
I to jest właśnie ten znak. Znak na niebie i na ziemi... że to już!
A gdy w oddali... ujrzy się kilka żurawi... albo, gdy nad głową, klucz szarych gęsi przeleci... to można nagle poczuć, wzbierajacą w sercu radość!
Tak było właśnie dzisiaj. Gdy, po zimowej "niemocie", w jeszcze ciepłym deszczu, wyszłam przed dom z kilkoma bratkami w dłoniach... i wszystko to, właśnie się wydarzyło!
A ja w oddali zobaczyłam kilka żurawi.... a nad głową przeleciał klucz szarych gęsi... kierując sie ku wodzie. A ciepły deszcz, obmył moją zmęczoną zimową szarugą twarz.
I gdy... włożyłam ręce do wilgotnej ziemi... poczułam nagły przypływ sił i wdzięczność do tej ziemi... bez której pewnie, już i nie umiałabym żyć!
I potwierdziła się stara jak świat prawda, ta którą moja babcia, przed wielu laty powtarzała : " Jak nie wiesz co zrobić, to idż i włóż ręce do ziemi. A ona da ci ukojenie!"
Mądrość tych słów nigdy nie przeminie.
I to było, jak odrodzenie!
I tak oto, kolejna już wiosna zawitała do mojego siedliska...
Moja kocio-psia rodzina ma się dobrze i wciąż się powiększa. Ostatnio przybyła Żabcia, warszawianka bardzo urocza.
Maks stał się prawdziwym gospodarzem. Odkąd, dzięki ogrodzeniu, jest na wolności, nie sypia już wcale w budzie, tylko na progu domu.
Jak prawdziwy gospodarz, który na wszystko, musi mieć oko.
Wandzia, jego prawa ręka, sumiennie wypełnia swoje obowiązki, obszczekując wszystko i wszystkich.
W każdym razie, obydwoje stanowią niezastąpiony zespół!
Koty, jak to koty, wylegują się na kanapach i fotelach, coraz bardziej upodabniając się do leniwców, tak że nawet marcowanie, już je specjalnie nie interesuje!
I jak to zwykle z wiosną bywa, planów znów pełna głowa. Bo, wiadomo, że w takim miejscu, jak moje, praca nigdy się nie kończy!
I na pierwszy plan znów wysuwa się plan ratowania obory. Piszę chyba o tym co roku i ... dalej nic nie robię. A ona, coraz bardziej popada w ruinę.
To wciąż okazały i piękny budynek. Z zewnątrz jeszcze w całkiem dobrym stanie, ale niestety w środku strop coraz bardziej się zapada, aż strach patrzeć i myśleć, że może runąć.
I gdy patrzę na ten wspaniały okaz architektoniczny, prawdziwą Perełkę tamtych czasów... i na tą jej niezłomną wolę trwania, opierania się upływającemu czasowi... wiem, że muszę znależć jakiś sposób, aby ją ratować!
I choć pojęcia nie mam, jak tego dokonać... bywają chwile, że wciąż patrzę na świat przez... różowe okulary i wierzę, że znajdzie się jakiś sposób i uda się, podobnie jak dom, ocalić i ją od zapomnienia,.
Dobrze by było, gdyby dostała drugie życie i jako... Obora Artystyczna, do czego jest jakby stworzona jeszcze długie lata zaistniała.
Życzę Wam Kochani radosnych Świąt
pięknej, ciepłej i takiej, która rozgrzeje
serca i duszę , wiosny!