Kochani, te wspomnienia piszą się... dziwnie trudno... najpierw pierwszy post znika... potem za sprawą Anielskiego kota znika następny... potem nie mogę wejść na swój własny blog i na komentarze... ech, mój net jednym słowem zaszalał, tak nieraz mam, a że jestem w tych sprawach zupełnie ciemna masa... więc idzie mi dość opornie wszystko!
Ale dziś Anielski, który uwielbia leżeć na klawiaturce i to zawsze, gdy piszę, a że to dziecko Loli, więc mam pewną słabość do niego... ale dziś został łaskawie wyproszony z domu i... tym samym, mam nadzieję, że uda mi się dalszą część jakoś poskładać!
I przepraszam za zniknięcie komentarzy!
A teraz wracam do wspomnień...
Tak więc w pierwszym roku... za finanse ze sprzedaży mieszkania położyłam dach, wstawiłam okna, zrobiłam izolację i zamknęłam dom na cztery spusty, aż do następnego lata.
W następnym, czyli drugim roku zamieszkałam już na placu budowy w przyczepie campingowej z Lolą i jej bratem Lulu, moimi pierwszymi w życiu kotami. I do dziś jeszcze z rozrzewnieniem wspominam ten czas, gdy koczowaliśmy w przyczepie.... bez wody ... bez prądu... choć tak naprawdę nikomu to nie przeszkadzało...
Potem w środku lata dołączył do nas K. Wolontariusz, student biologii, który przerwał studia i przyjechał do mnie na drugi koniec Polski, aby poznać smak pracy, a w przerwach realizować się artystycznie tj malować portrety. Jeszcze wtedy, a i póżniej patrząc na tego młodego człowieka niczego się nie domyslałam, ciesząc się jedynie, że mam przy sobie pełnego zapału, młodego człowieka, który był dla mnie wielką pomocą.
Środek domu zamierzałam bowiem , na tyle na ile się da, zrobić sama, z pomocą jedynie jakiegoś miejscowego pomocnika.
W planie na pierwszym miejscu były tynki. Potem podłogi, woda, ogrzewanie.
Tynki w salonie kładli moi znajomi, trudniący się tym profesjonalnie, a których ja poznałam, uczestnicząc kilka lat temu w warsztatach budowy z gliny i słomy. Tak więc chłopcy położyli tynki w jednym pokoju, salonie, a ja przygłądajac się temu, uczyłam się jednocześnie, mając zamiar w pozostałej częsci domu zrobić to sama. Jeszcze wówczas nie przewidywałam, czego zamierzałam się podjąć.
Gdy chłopcy skończyli pracę i odjechali i wtedy zaczęły się kłopoty.
Już o tym pisałam , ale jeszcze tylko krótko wspomnę, bo to było naprawdę ekscytujące!
Na ścianach i suficie po kilku dniach zaczęły wyrastać zielone roślinki, czyli... len oraz biało szare plamy pleśni... widok nawet efektowny, teraz tak myślę, ale wtedy, niestety nie było mi do śmiechu!



Pamiętam, że każdego ranka biegłam z trwogą do domu i z przerażeniem patrzyłam jak roślinki stają się coraz... dłuższe i coraz bardziej zielone... a plamy pleśni coraz większe i w coraz większej ilości...Jednym słowem moje ściany i sufit zamieniały się w kwitnącą łąkę!
Nie mogłiśmy w to uwierzyć, a K. fachowym okiem biologa, uspokajał.. że owe napewno już osiągnęły swoje maksymalne wymiary i większe już nie urosną! Słabe to było pocieszenie... w obliczu mojej rozpaczy! Wieść o mojej kwitnącej łące rozniosła się szerokim echem po wsi, jako że pomocnik opowiadać zaczął jakie to dziwy dzieją się w tym domu... więc ludzie spieszyli, aby te dziwy zobaczyć... patrzyli i nie wierzyli własnym oczom... czegoś takiego jeszcze nie było! I doradzali... aby brać kosę i ścinać len, bo taka plantacja rzadko przecież się zdarza!!!

Wesoło było, ale nie mnie. Wiem, że radziłam się wówczas różnych specjalistów od gliny i okazało się, że warstwy zostały za szybko położone, nie zdażyły wyschnąć i stąd owe wykwity, ale pocieszali,że glina mając doskonałe własciwości, powinna sobie z tym poradzić... a jeśli miało by to nie nastapić... nie było innej możliwości, jak tylko zrywanie tynków. Należało więc czekać.
To oczekiwanie, to był koszmar.
Dzień w dzień żyłam nadzieją na wyschnięcie tynków i obumarcie roślinek, w międzyczasie zajmując się wykonywaniem próbek tynku glinianego, który miałam zamiar położyć w pozostałej części domu. Mieszałam więc glinę z wodą w różnych proporcjach, potem robiłam kilkanaście glinianych placków, wyglądających niczym krowieńce, które potem suszyły się na słońcu... i te, które pękały, były do wyrzucenia, a te twarde, które nawet, gdy rzucałam na ścianę nie rozpadały się, oznaczały, że proporcje są dobre.
K. pomagał i zapalał się coraz bardziej do gliny, zaczął snuć nawet marzenia o wybudowaniu glinianej lepianki i zamieszkaniu gdzieś na... odludziu.
W końcu stał sie cud i tynki zaczęły wysychać, a roślinki obumierać i odpadać. Nie posiadaliśmy się ze szczęścia! To oznaczało bowiem, że nie będzie zrywania tynków! Był to chyba najszczęśliwszy moment w całym remoncie!
A ślady po grzybach i roślinkach zacieraliśmy wodą z wapnem.
Niestety, zrywanie tynków i tak mnie nie ominęło. Bowiem tynki , które kładliśmy w pozostałej części domu, zbyt póżno, nie mając możliwości wyschnąć... zaczęły po prostu gnić! To był koszmar. I nawet osuszanie, wielką pożyczoną dmuchawą na olej nic nie dawało, a w miejscach, które wyschły, na następny dzień pojawiały się znów ogromne plamy pleśni! I wtedy zrywanie naszej własnej mozolnej pracy okazało się nieuniknione!
I to były chyba najtragiczniejsze chwile w całym remoncie!
W tym też roku zamieszkałam na stałe w domu, a wraz ze mną Lola i K, który tu na odludziu postanowił oddać sie całkowicie sztuce, tworząc portrety i wyplatając wiklinowe kosze. I choć warunki były więcej niż surowe, nic go nie zrażało, a ja myślałam, jak dzielny jest ten młody człowiek!
Do zimy nie zdążyliśmy ze wszystkim, pochłonięci tynkami, a potem ich zrywaniem, nie zauważyłam nawet jak szybko nastała póżna jesień. W domu nie było wody, podłóg, łazienki, porządnego ogrzewania, tylko to "ręczne" tj, wkład kominkowy i westfalka.
Strumyk obok domu ratował nam życie, mieliśmy też prąd oraz internet, nasze jedyne okno na świat.
K. przeprowadził się w tym czasie z pomieszczenia gospodarczego do jednego z pokoi północnych, a ja opuściłam przyczepkę i zamieszkałam z Lolą w salonie! K. zaczął w tym czasie chodzić do lasu i "robić" drzewo, gdyż i tego nawet nie mieliśmy. Cieszyłam się, że postanowił przezimować u mnie i że nie zostałam z tym wszystkim sama. Niestety radość moja długo nie trwała i pewnego listopadowego dnia... K. zgarnęła z lasu policja. To był następny najbardziej tragiczny moment!
Bałam się, wiedząc, że K. krąży po okolicy, nocując po okolicznych lasach, uciekając przed policją. Okazał się być poszukiwanym, a jego zdjęcia widniały w mediach... tylko ja o niczym nie wiedziałam!
K. pojawił się raz jeszcze u mnie... pewnego ranka... brudny i zabiedzony... jechałam akurat ze znalezionym psem Azorem, z wybitym okiem do weterynarza, pies był wielki i nieokiełznany, nie wiedziałam jak z nim dojadę... K. zabrał się wtedy ze mną... a potem odszedł ... i następnego dnia, tak jak przewidywałam, pojawiła się u mnie policja.
A... K. znów stał się poszukiwanym.
W trzecim roku dom dostał elewację i ocieplenie. Wówczas, jako że moje finanse ze sprzedaży mieszkania dawno już się wyczerpały, pomógł dziadek, przeznaczając na to... nagrobkowe pieniądze!
Zrobiliśmy też ogrodzenie z przodu domu, ze względu na psy i las, po bokach została siatka leśna
Pytacie mnie, jak tego wszystkiego dokonałam?!
Mogę powiedzieć tylko tyle... że to było moje marzenie... Marzenie Mojego Życia!
A ja dla tego marzenia żyłam przez ostatnie lata. To dla niego opuściłam miasto, rzuciłam pracę, aby zaszyć się tutaj na tym pustkowiu... i zacząć wszystko od początku. I zupełnie inaczej. Byłam tak wypalona i wykończona miastem... pracą... a moja dusza była w agonii. Zrealizowanie tego marzenia, to była moja ostatnia deska ratunku... szansa na życie, na uzdrowienie. Chwytałam się tego marzenia... marzenia o innym zyciu... o wolnośći... jak rozbitek! I gotowa byłam na wszystko... gotowa byłam przenosić nawet góry... aby tylko nie musieć wracać do swojego poprzedniego życia, do tej agonii!
To była ogromna motywacja, napęd, który dodawał niesamowitych sił.
A oprócz tego... nie należy zapominać, że istniała również... Ona... Miłość do Ruiny!!!
A miłość...jak wiadomo potrafi... "góry przenosić"... i wszystko przetrwać!
I pewnie dlatego przetrwałam i ja!
Choć ... cały czas miałam dziwne odczucie, że jakaś niewidzialna siła... pcha mnie do przodu... i nie pozwala na zaniechanie! Niekiedy wydawało mi się, że moją rękę prowadzi jakaś... wyższa siła... która mną kieruje... a ja jestem jedynie pionkiem w tej grze!
Bo jak inaczej... można to wszystko wytłumaczyć... skoro ja, nie mająca o niczym zielonego pojęcia, dokonałam tego wszystkiego, co wydawało się naprawdę rzeczą... niemożliwą!
Myślę, że każdy, czy każda z nas, mając podobne marzenia i pragnąc ich realizacji, podołałaby by temu wyzwaniu. Człowiek dopiero wtedy wie jaki jest silny, gdy znajdzie sie w naprawdę trudnej sytuacji, wtedy mobilizuje wszystkie swoje siły, które przecież w nas są, one istnieją... tyle tylko, że uśpione, drzemią gdzieś tam... zagrzebane na dnie... i czekają na swój czas... na nasze przebudzenie... na nasze marzenia!
Choć, to wszystko było tak piekielnie trudne!
I pamiętam, ile razy miałam dosyć. Ile razy siadałam do auta i z piskiem opon... uciekałam z tego miejsca... byle dalej od tego wszystkiego. A potem... wracałam skruszona i chwytałam za łopatę! Wiedząc, że inaczej nie mogę i że ten dom nie pozwoli mi na nic innego, a ja muszę przecież go skończyć... inaczej nie zaznam spokoju. NIGDY!!!
I zaciskałam pięści do bólu i rzucałam sie w wir pracy. I paradoksalnie, im więcej pracowałam, nie myśląc, nie zastanawiając się... wszystko wydawało mi się proste i do pokonania!
Cieszył wtedy brud pod połamanymi paznokciami, fizyczny wysiłek i zmęczenie... a potem sen zdrowy jak u dziecka. A te trudy zamiast mnie zabić... o dziwo... wzmacniały! A dusza odżywała!
W tym samym czasie, gdy nabyłam dom rozpoczęłam pisanie bloga, który miał być remontowym dziennikiem. I to też stało się żródłem siły. Dzięki blogowi poznałam wspaniałych ludzi... ludzi myślących i czujących podobnie... tak, to właśnie Wy dawaliście mi swoimi komentarzami siłę do działania! I to Wy właśnie zobaczyliście w... tej ruinie potencjał i jej niezwykłe piękno!
Pamiętam, jak w chwilach załamania, czytałam Wasze komentarze... a potem przepisywałam je i wieszałam na ścianie.. niektóre do dziś na niej wiszą!
O! moje ściany były zapisane wszystkim... czym tylko się dało i co w danej chwili mogło pomóc!
Pamiętam, jak szczęśliwą byłam , móc po rzeszach bezdusznych fachmanów... obcować z ludżmi, którzy nareszcie mi powiedzieli... że dom nadaje się do remontu i że jest uroczy!!!
To dodawało skrzydeł! I to były naprawdę wzruszające momenty. A Wasze słowa kładły sie balsamem na moją znękaną remontowymi zawiłościami duszę!
Dziś, pisząc te wspomnienia... myślę jak wiele dał mi ten dom.
Bo oprócz nowego życia, dostałam siłę, o którą nigdy bym siebie nie podejrzewała, dał mi bloga, którego, gdyby nie dom, pewnie nigdy nie zaczęłabym pisać ... i oczywiście Was... wspaniałych ludzi, Przyjaciół, nawet jeśli tylko wirtualnych. To bardzo wiele. To prawdziwe dary od losu!
I faktycznie, dziś mogę powiedzieć, że słowa, które wypisywałam wówczas na ścianach w chwilach zwątpienia... stały się rzeczywistością, bo, gdy dziś, z perspektywy czasu, na to wszystko patrzę, to ten remont był faktycznie... Fascynującą Przygodą... choć wtedy tak wcale nie myślałam!
Przygodą, której pewnie nigdy bym nie przeżyła... gdyby nie ten dom!
Ufff... i tym razem się udało!
I będzie jeszcze część ostatnia, o obecnym życiu. Pozdrawiam Wytrwałych i życzę miłego wieczoru.